Jako że leniwe ze mnie stworzenie, a
i napisanie recenzji wszystkich serii, jakie skończyły się wraz z jesiennym
sezonem, przekraczałoby moje siły i możliwości czasowe, postanowiłam zrobić
tylko krótki (na ile się dało) spis wrażeń z obejrzanych anime.
Galilei
Donna
Tak to już bywa, że serie na
podstawie oryginalnego scenariusza zazwyczaj rozczarowują. Mam wrażenie, że tym
razem ktoś stwierdził, iż zrobi anime, które spodoba się każdemu. W efekcie w Galilei
Donna mamy (niekoniecznie w tej kolejności) małoletniego geniusza płci
żeńskiej, Galileusza, mechy, dziwne latające machiny, złą i knującą przejęcie
władzy nad światem (przez kontrolowanie zasobów) organizację, podróż w
poszukiwaniu prawdy, nieuzasadnione uwięzienie, rychły koniec świata, piratów,
problemy rodzinne, amnezję, niepotrzebną śmierć trzecioplanowych bohaterów,
tajemniczy skarb, oczywistą zdradę, tragiczną przeszłość, podróż w czasie,
niespełnioną miłość, najdziwniejszy incest w historii anime, bitwę powietrzną,
a jako wisienka na torcie pojawia się kulminacyjna scena sądowa. I to wszystko
w jedenastu odcinkach. Po obiecującym (choć wymagającym przymknięcia oka na
dziury logiczne) początku dostaliśmy mocno średnie rozwinięcie i zawodzące
wszelkie nadzieje zakończenie.
A wbrew pozorom fabuła wcale mogła
nie być taka zła. Wciśnięto tu na siłę zbyt wiele kliszy i schematów, ale ten
grzech można by wybaczyć, gdyby wątek przewodni poprowadzono z sensem i
konsekwentnie. Tymczasem twórców zwyczajnie poniosła wyobraźnia, w efekcie
scenariusz pod względem dziur przypomina ser szwajcarski. Co zaskakujące, w
porównaniu z fabułą postaci nie wypadają tak źle, choć dość sztampowe, są
pełnokrwiste i od razu zapadają w pamięć. Szkoda tylko, że w ostatnim odcinku
nagle wszyscy wypadają ze swoich ról. Miałam wrażenie, że na potrzeby
scenariusza większość z postaci nagle zrezygnowała ze swoich motywacji i
planów, by podporządkować się imperatywowi happy endu.
Od strony graficznej seria prezentuje
się całkiem nieźle. Projekty postaci są naprawdę ładne – ba, bohaterki czasem
nawet zmieniają stroje. Postaci dobrze wyglądają w ruchu, a ich sylwetki nie
deformują się po przejściu na dalszy plan, również efekty komputerowe
zastosowano z wyczuciem, dzięki czemu nie gryzą się ze standardową animacją. Z
kolei ścieżka dźwiękowa niespecjalnie daje się zapamiętać. Wyjątkiem jest
całkiem niezły opening.
Moja
ocena: 6/10.
Gingitsune
Okruchy życia z elementem nadnaturalnym
w postaci bóstw, duchów czy innych japońskich demonów nie stanowią jakiejś
nowości. Przepis na sukces takich serii jest prosty: przedstawiamy ciepłą, choć
czasem banalną historię, która nie musi być oryginalna czy powalająca,
wystarczy, że jest sympatyczna. W Gingitsune nie do końca się to
udało, głównie za sprawą mdłych i nijakich bohaterów, którzy nie potrafili mnie
sobą zaciekawić. To, co miało wzruszać, zwyczajnie nudziło, a problemy
bohaterów wydawały mi się banalne i niewarte poświęconego im czasu.
Wielką zaletą serii jest realistyczne
przedstawienie życia w shintostycznym chramie. Twórcy zdecydowali się wyjaśnić
pochodzenie i znaczenie wielu japońskich obyczajów i praktyk religijnych
związanych z tego typu świątyniami. Uważny widz może się więc wiele dowiedzieć
o zwyczajach w Kraju Kwitnącej Wiśni, zwłaszcza że wyjaśnienia są proste i nie
straszą tanim dydaktyzmem.
Pod względem graficznym seria
prezentuje się nadzwyczaj ubogo. Nie mam nic do zarzucenia designowi ludzkich bohaterów,
ale do samego końca nie potrafiłam się przekonać do projektów postaci boskich
wysłanników. Nawiązują do wyobrażeń pochodzących z japońskich wierzeń, ale mimo
wszystko w porównaniu z innymi seriami wypadają po prostu brzydko,
karykaturalnie i zwyczajnie nieciekawie.
Summa sumarum, anime ogląda się
przyjemnie, ale po obejrzeniu widz ma wrażenie, że właściwie nic nie zobaczył.
Moja
ocena: 6/10.
Kakumeiki
Valvrave 2nd Season
Nie lubię mechów. Jeśli coś zdoła
mnie przekonać do obejrzenia anime, w którym bohaterowie siadają za sterami
wielkich robotów zamiast zwyczajnie i prozaicznie tłuc się po mordach, to jest
to tylko dobra fabuła.
Kakumeiki Valvrave jest ewenementem.
Obiektywnie rzecz biorąc, to anime składa się z samych klisz i schematów. To
wszystko już było – w takim czy innym natężeniu, w podobnej lub lekko
zmienionej formie, ale gdzieś tam to widzieliśmy. Teoretycznie jest to seria o
dość poważnej tematyce, traumatycznych doświadczeniach i licznych tragediach. W
praktyce niebywałe wręcz stężenie patosu i taniego dramatu nie pozwala tego
anime traktować poważnie, z czego tworzące serię studio Sunrise najwyraźniej
zdało sobie sprawę i postanowiło udowodnić, że maksyma „co za dużo, to
niezdrowo” Kakumeiki Valvrave najwyraźniej nie dotyczy.
To było dobre anime. Nie jakieś szczególnie
wybitne, ale po prostu dostarczyło mi niewiarygodnej fazy i długotrwałej
głupawki. I był tam L-Elf. Zaprawdę, powiadam Wam, warto obejrzeć tę serię
tylko po to, by posłuchać, jak japońscy seiyu wymawiają to imię.
Moja
ocena: 8/10.
Kyoukai
no Kanata
Produkcjom studia Kyoto Animation już
dawno przypięto łatkę ładnych graficznie anime, które w zasadzie traktują o
niczym – a raczej o ładnych dziewczynkach (lub chłopcach, jak w przypadku Free!)
robiących słodkie rzeczy. Tym razem zamiast kolejnych okruchów życia studio
postanowiło wypuścić anime typu szkolna seria o bohaterach z supermocami.
Po pierwszym odcinku Kyoukai
no Kanata zapowiadało się naprawdę nieźle – śliczne (choć standardowe
dla studia) projekty postaci i niebywale dopracowana, dynamiczna animacja w połączeniu
z komedią z domieszką dramatu... co mogło pójść źle? Niestety, to co
najważniejsze – sama fabuła, wtórna, przewidywalna i zwieńczona rozczarowującym
zakończeniem (choć gdyby nie ostatnia scena, serię zapewne oceniłabym ją o
oczko wyżej). Ogółem dużo lepiej oglądało mi się sceny czysto komediowe niż stanowiące
meritum anime wątki dramatyczne. Wprawdzie fabuła ładnie zamyka się w tych
dwunastu odcinkach, ale po obejrzeniu całości miałam wrażenie niedosytu – wiele
drugoplanowych wątków zostało nierozwiązanych, więc zapewne można liczyć na
kontynuację.
Trudną do oceny stroną anime są
bohaterowie. Z jednej strony, wszyscy przypadli mi do gustu i nawet męcząca w
pierwszej chwili Kuriyama po bliższym poznaniu okazała się rezolutną i
sympatyczną postacią. Problem polega na tym, że im bardziej rozwijają się
dotyczące ich wątki dramatyczne i im więcej dowiadujemy się o tragicznych
przeszłościach, tym bardziej sztampowi i nudni stają się bohaterowie.
Mimo wszystko Kyoukai no Kanata stanowi
przyzwoite anime rozrywkowe. Jeśli nie oczekujecie zbyt rozbudowanej i
odkrywczej fabuły i szukacie serii przygodowej w sam raz do obejrzenia w jeden
długi wieczór, to mogę śmiało polecić to anime.
Moja
ocena: 7/10.
Kyousou
Giga (TV)
Jak już wspomniałam, serie na
postawie oryginalnego pomysłu mają to do siebie, że zazwyczaj rozczarowują
nieprzemyślanym i dziurawym jak sito scenariuszem. Na szczęście istnieją
chlubne wyjątki od tej reguły, a jednym z nich jest Kyousou Giga.
Losy tego anime są długie i
skomplikowane. Początkowo zapowiadane było jako film, potem ukazał się
niespełna półgodzinny odcinek wyemitowany w Internecie. Projekt spotkał się z
dużym entuzjazmem widzów i w 2012 roku pojawiło się pięć kolejnych, tym razem
dziesięciominutowych odcinków. Wreszcie Kyousou Giga zadebiutowała w
telewizji – pierwszą ONA z 2011 roku (z kilkoma przeróbkami) wyemitowano jako
odcinek zerowy, a pięć odcinków z 2012 roku rozwinięto i zgrabnie wpleciono w
pozostałe wątki.
Seria zachwyca przede wszystkim
prostą, ale przeprowadzoną z rozmachem fabułą i światem przedstawionym –
szalonym, jaskrawo-pastelowym i niezwykle wyrazistym. Zwariowana rzeczywistość Lustrzanej
Stolicy, gdzie żyją razem ludzie, demony i święci, została gęsto podlana
klimatem rodem z Alicji w Krainie Czarów. Nie rozczarowuje też zakończenie –
satysfakcjonująco wyjaśnia wszystkie zagadki i zgrabnie domyka rozpoczęte
wcześniej wątki.
Jest tu akcja, tajemnice do
rozwiązania, trochę dramatu i mnóstwo komedii. Są bohaterowie, których nie
sposób nie polubić – przy czym nikt tak naprawdę nie jest taki, jak wydaje się
na pierwszy rzut oka.
Seria może poszczycić się naprawdę
zróżnicowanym soundtrackiem oraz świetną grą seiyu. Z drugiej strony kanciasta i
chwilami zbyt uproszczona grafika w połączeniu z niezwykle dynamiczną animacją
nie każdemu może przypaść do gustu.
Moja
ocena: 9/10.
Little
Busters! Refrain
Obejrzałam drugi sezon tej serii
tylko po to, by dowiedzieć się, jak zakończy się główny wątek i wyjaśni się „tajemnica
świata”. Pierwszy sezon rozczarował mnie zarówno pod względem grafiki, jak i
fabuły i bohaterów, drugi – choć trudno w to uwierzyć – jest pod tym względem
jeszcze gorszy.
Pod względem bohaterów niewiele się
tu zmieniło. Choć cały czas jest mowa o dojrzewaniu i dorastaniu postaci, to najwyraźniej
niedorozwinięte umysłowo piszczące bohaterki dalej nie zmądrzały (choć na
szczęście mają mniej czasu antenowego), a protagonista wciąż jest mdły,
irytujący i nijaki. Fabuła – poza pierwszymi odcinkami, poświęconymi Kurugayi
(która wydawała mi się najsympatyczniejszą bohaterką, a której wątek boleśnie
rozczarował) poświęcona jest finalnemu wątkowi zagadki świata. Jak można było
się domyślać, rozwiązanie okazało się banalnie proste i przewidywalne, a na
dodatek optymistycznie naiwne i tak przesłodzone, że do każdego odcinka powinno
być dołączone ostrzeżenie o niebezpieczeństwach próchnicy. Nie mam nic
przeciwko happy endom, ale zakończenie tej serii w kilka minut zrujnowało cały
klimat i z mozołem budowane napięcie poprzednich odcinków. Przez kilkanaście
epizodów anime traktowało o dojrzewaniu do życia w prawdziwym, brutalnym
świecie, gdzie nieszczęść nie można odwrócić i tylko siła charakteru pozwala
przetrwać, a zakończono je radosnym stwierdzeniem, że friendship is magic i leczy wszelkie złamania, rany otwarte i
krwotoki. Alleluja!
Little Busters! Refrain próbuje grać
na uczuciach widza, serwując łzawy dramat skwitowany naiwnym happy endem. Być
może nie należę do docelowych widzów tego anime, być może są ludzie, dla
których ta seria stanowi wspaniałe okruchy życia i poruszający wyciskacz łez,
przy oglądaniu którego nie można powstrzymać się od płaczu. Być może. Dla mnie
to niestrawna i nudna jak flaki z olejem historia o głupawym zakończeniu. Nie
polecam.
Moja
ocena: 2/10.
Monogatari
Series: Second Season
Kontynuacja serii spod znaku Monogatari
nie rozczarowuje. Największą zaletą tego anime jest ograniczenie fanserwisu w
stosunku do poprzednich odsłon cyklu. Czy seria, w której w zasadzie wszyscy tylko
mówią i mówią (i tym razem nikt nikomu zębów nie myje), może zdobyć popularność?
Sądząc po internetowych opiniach, tak.
Jak tak zastanawiam się nad wadami
tej serii, to nie mogę nie wspomnieć, że anime jest wyraźnie przegadane.
Podczas gdy w poprzednich sezonach długie i dowcipne rozmowy równoważyły się ze
scenami akcji, tu tych drugich jest naprawdę jak na lekarstwo. Chwilami miałam
przez to wrażenie zmęczenia materiału – w końcu ile można oglądać gadające
głowy, wprawdzie pokazane w specyficzny, tak charakterystyczny dla tej serii shaftowski
sposób, ale w gruncie rzeczy wciąż takie same.
Anime na szczęście broni się pod
względem fabularnym – może i ciągle gadają, ale przynajmniej z sensem i
ciekawie, dzięki czemu na światło dzienne wychodzą różne tajemnice tylko lekko zarysowane
w poprzednich sezonach. Wiele wątków zostaje ostatecznie domkniętych, bohaterowie
ewoluują w zauważalny sposób, harem staje się mniej haremowy, a wszystkie
historie zaczynają się łączyć w większą całość. Pod tym względem najlepiej
wypada ostatnia część, z której dowiadujemy się wielu ciekawych informacji;
poznajemy też wreszcie (jak się wydaje) głównego antagonistę serii. Zresztą
sama ostatnia historia jest ukazana oryginalniej niż pozostałe, głównie za
sprawą wprowadzenia innego narratora, którym staje się Kaiki. Całą serię zakończono
w tak wrednym momencie, że pozostaje tylko czekać z niecierpliwością na dalszy
sezon. I na będące prequelem do całości Kizumonogatari, którego premiera
wciąż jest odkładana z roku na rok.
Moja
ocena: 8/10.