poniedziałek, 30 grudnia 2013

Sezon anime jesień 2013 - zakończone serie

Jako że leniwe ze mnie stworzenie, a i napisanie recenzji wszystkich serii, jakie skończyły się wraz z jesiennym sezonem, przekraczałoby moje siły i możliwości czasowe, postanowiłam zrobić tylko krótki (na ile się dało) spis wrażeń z obejrzanych anime. 


Galilei Donna 


Tak to już bywa, że serie na podstawie oryginalnego scenariusza zazwyczaj rozczarowują. Mam wrażenie, że tym razem ktoś stwierdził, iż zrobi anime, które spodoba się każdemu. W efekcie w Galilei Donna mamy (niekoniecznie w tej kolejności) małoletniego geniusza płci żeńskiej, Galileusza, mechy, dziwne latające machiny, złą i knującą przejęcie władzy nad światem (przez kontrolowanie zasobów) organizację, podróż w poszukiwaniu prawdy, nieuzasadnione uwięzienie, rychły koniec świata, piratów, problemy rodzinne, amnezję, niepotrzebną śmierć trzecioplanowych bohaterów, tajemniczy skarb, oczywistą zdradę, tragiczną przeszłość, podróż w czasie, niespełnioną miłość, najdziwniejszy incest w historii anime, bitwę powietrzną, a jako wisienka na torcie pojawia się kulminacyjna scena sądowa. I to wszystko w jedenastu odcinkach. Po obiecującym (choć wymagającym przymknięcia oka na dziury logiczne) początku dostaliśmy mocno średnie rozwinięcie i zawodzące wszelkie nadzieje zakończenie.
A wbrew pozorom fabuła wcale mogła nie być taka zła. Wciśnięto tu na siłę zbyt wiele kliszy i schematów, ale ten grzech można by wybaczyć, gdyby wątek przewodni poprowadzono z sensem i konsekwentnie. Tymczasem twórców zwyczajnie poniosła wyobraźnia, w efekcie scenariusz pod względem dziur przypomina ser szwajcarski. Co zaskakujące, w porównaniu z fabułą postaci nie wypadają tak źle, choć dość sztampowe, są pełnokrwiste i od razu zapadają w pamięć. Szkoda tylko, że w ostatnim odcinku nagle wszyscy wypadają ze swoich ról. Miałam wrażenie, że na potrzeby scenariusza większość z postaci nagle zrezygnowała ze swoich motywacji i planów, by podporządkować się imperatywowi happy endu.
Od strony graficznej seria prezentuje się całkiem nieźle. Projekty postaci są naprawdę ładne – ba, bohaterki czasem nawet zmieniają stroje. Postaci dobrze wyglądają w ruchu, a ich sylwetki nie deformują się po przejściu na dalszy plan, również efekty komputerowe zastosowano z wyczuciem, dzięki czemu nie gryzą się ze standardową animacją. Z kolei ścieżka dźwiękowa niespecjalnie daje się zapamiętać. Wyjątkiem jest całkiem niezły opening.  
Moja ocena: 6/10.


Gingitsune


Okruchy życia z elementem nadnaturalnym w postaci bóstw, duchów czy innych japońskich demonów nie stanowią jakiejś nowości. Przepis na sukces takich serii jest prosty: przedstawiamy ciepłą, choć czasem banalną historię, która nie musi być oryginalna czy powalająca, wystarczy, że jest sympatyczna. W Gingitsune nie do końca się to udało, głównie za sprawą mdłych i nijakich bohaterów, którzy nie potrafili mnie sobą zaciekawić. To, co miało wzruszać, zwyczajnie nudziło, a problemy bohaterów wydawały mi się banalne i niewarte poświęconego im czasu.
Wielką zaletą serii jest realistyczne przedstawienie życia w shintostycznym chramie. Twórcy zdecydowali się wyjaśnić pochodzenie i znaczenie wielu japońskich obyczajów i praktyk religijnych związanych z tego typu świątyniami. Uważny widz może się więc wiele dowiedzieć o zwyczajach w Kraju Kwitnącej Wiśni, zwłaszcza że wyjaśnienia są proste i nie straszą tanim dydaktyzmem.
Pod względem graficznym seria prezentuje się nadzwyczaj ubogo. Nie mam nic do zarzucenia designowi ludzkich bohaterów, ale do samego końca nie potrafiłam się przekonać do projektów postaci boskich wysłanników. Nawiązują do wyobrażeń pochodzących z japońskich wierzeń, ale mimo wszystko w porównaniu z innymi seriami wypadają po prostu brzydko, karykaturalnie i zwyczajnie nieciekawie.
Summa sumarum, anime ogląda się przyjemnie, ale po obejrzeniu widz ma wrażenie, że właściwie nic nie zobaczył.
Moja ocena: 6/10.


Kakumeiki Valvrave 2nd Season


Nie lubię mechów. Jeśli coś zdoła mnie przekonać do obejrzenia anime, w którym bohaterowie siadają za sterami wielkich robotów zamiast zwyczajnie i prozaicznie tłuc się po mordach, to jest to tylko dobra fabuła.
Kakumeiki Valvrave jest ewenementem. Obiektywnie rzecz biorąc, to anime składa się z samych klisz i schematów. To wszystko już było – w takim czy innym natężeniu, w podobnej lub lekko zmienionej formie, ale gdzieś tam to widzieliśmy. Teoretycznie jest to seria o dość poważnej tematyce, traumatycznych doświadczeniach i licznych tragediach. W praktyce niebywałe wręcz stężenie patosu i taniego dramatu nie pozwala tego anime traktować poważnie, z czego tworzące serię studio Sunrise najwyraźniej zdało sobie sprawę i postanowiło udowodnić, że maksyma „co za dużo, to niezdrowo” Kakumeiki Valvrave najwyraźniej nie dotyczy.
To było dobre anime. Nie jakieś szczególnie wybitne, ale po prostu dostarczyło mi niewiarygodnej fazy i długotrwałej głupawki. I był tam L-Elf. Zaprawdę, powiadam Wam, warto obejrzeć tę serię tylko po to, by posłuchać, jak japońscy seiyu wymawiają to imię.
Moja ocena: 8/10.


Kyoukai no Kanata


Produkcjom studia Kyoto Animation już dawno przypięto łatkę ładnych graficznie anime, które w zasadzie traktują o niczym – a raczej o ładnych dziewczynkach (lub chłopcach, jak w przypadku Free!) robiących słodkie rzeczy. Tym razem zamiast kolejnych okruchów życia studio postanowiło wypuścić anime typu szkolna seria o bohaterach z supermocami.
Po pierwszym odcinku Kyoukai no Kanata zapowiadało się naprawdę nieźle – śliczne (choć standardowe dla studia) projekty postaci i niebywale dopracowana, dynamiczna animacja w połączeniu z komedią z domieszką dramatu... co mogło pójść źle? Niestety, to co najważniejsze – sama fabuła, wtórna, przewidywalna i zwieńczona rozczarowującym zakończeniem (choć gdyby nie ostatnia scena, serię zapewne oceniłabym ją o oczko wyżej). Ogółem dużo lepiej oglądało mi się sceny czysto komediowe niż stanowiące meritum anime wątki dramatyczne. Wprawdzie fabuła ładnie zamyka się w tych dwunastu odcinkach, ale po obejrzeniu całości miałam wrażenie niedosytu – wiele drugoplanowych wątków zostało nierozwiązanych, więc zapewne można liczyć na kontynuację.
Trudną do oceny stroną anime są bohaterowie. Z jednej strony, wszyscy przypadli mi do gustu i nawet męcząca w pierwszej chwili Kuriyama po bliższym poznaniu okazała się rezolutną i sympatyczną postacią. Problem polega na tym, że im bardziej rozwijają się dotyczące ich wątki dramatyczne i im więcej dowiadujemy się o tragicznych przeszłościach, tym bardziej sztampowi i nudni stają się bohaterowie.
Mimo wszystko Kyoukai no Kanata stanowi przyzwoite anime rozrywkowe. Jeśli nie oczekujecie zbyt rozbudowanej i odkrywczej fabuły i szukacie serii przygodowej w sam raz do obejrzenia w jeden długi wieczór, to mogę śmiało polecić to anime.  
Moja ocena: 7/10.


Kyousou Giga (TV) 


Jak już wspomniałam, serie na postawie oryginalnego pomysłu mają to do siebie, że zazwyczaj rozczarowują nieprzemyślanym i dziurawym jak sito scenariuszem. Na szczęście istnieją chlubne wyjątki od tej reguły, a jednym z nich jest Kyousou Giga.
Losy tego anime są długie i skomplikowane. Początkowo zapowiadane było jako film, potem ukazał się niespełna półgodzinny odcinek wyemitowany w Internecie. Projekt spotkał się z dużym entuzjazmem widzów i w 2012 roku pojawiło się pięć kolejnych, tym razem dziesięciominutowych odcinków. Wreszcie Kyousou Giga zadebiutowała w telewizji – pierwszą ONA z 2011 roku (z kilkoma przeróbkami) wyemitowano jako odcinek zerowy, a pięć odcinków z 2012 roku rozwinięto i zgrabnie wpleciono w pozostałe wątki.
Seria zachwyca przede wszystkim prostą, ale przeprowadzoną z rozmachem fabułą i światem przedstawionym – szalonym, jaskrawo-pastelowym i niezwykle wyrazistym. Zwariowana rzeczywistość Lustrzanej Stolicy, gdzie żyją razem ludzie, demony i święci, została gęsto podlana klimatem rodem z Alicji w Krainie Czarów. Nie rozczarowuje też zakończenie – satysfakcjonująco wyjaśnia wszystkie zagadki i zgrabnie domyka rozpoczęte wcześniej wątki.
Jest tu akcja, tajemnice do rozwiązania, trochę dramatu i mnóstwo komedii. Są bohaterowie, których nie sposób nie polubić – przy czym nikt tak naprawdę nie jest taki, jak wydaje się na pierwszy rzut oka.
Seria może poszczycić się naprawdę zróżnicowanym soundtrackiem oraz świetną grą seiyu. Z drugiej strony kanciasta i chwilami zbyt uproszczona grafika w połączeniu z niezwykle dynamiczną animacją nie każdemu może przypaść do gustu.
Moja ocena: 9/10.


Little Busters! Refrain


Obejrzałam drugi sezon tej serii tylko po to, by dowiedzieć się, jak zakończy się główny wątek i wyjaśni się „tajemnica świata”. Pierwszy sezon rozczarował mnie zarówno pod względem grafiki, jak i fabuły i bohaterów, drugi – choć trudno w to uwierzyć – jest pod tym względem jeszcze gorszy.
Pod względem bohaterów niewiele się tu zmieniło. Choć cały czas jest mowa o dojrzewaniu i dorastaniu postaci, to najwyraźniej niedorozwinięte umysłowo piszczące bohaterki dalej nie zmądrzały (choć na szczęście mają mniej czasu antenowego), a protagonista wciąż jest mdły, irytujący i nijaki. Fabuła – poza pierwszymi odcinkami, poświęconymi Kurugayi (która wydawała mi się najsympatyczniejszą bohaterką, a której wątek boleśnie rozczarował) poświęcona jest finalnemu wątkowi zagadki świata. Jak można było się domyślać, rozwiązanie okazało się banalnie proste i przewidywalne, a na dodatek optymistycznie naiwne i tak przesłodzone, że do każdego odcinka powinno być dołączone ostrzeżenie o niebezpieczeństwach próchnicy. Nie mam nic przeciwko happy endom, ale zakończenie tej serii w kilka minut zrujnowało cały klimat i z mozołem budowane napięcie poprzednich odcinków. Przez kilkanaście epizodów anime traktowało o dojrzewaniu do życia w prawdziwym, brutalnym świecie, gdzie nieszczęść nie można odwrócić i tylko siła charakteru pozwala przetrwać, a zakończono je radosnym stwierdzeniem, że friendship is magic i leczy wszelkie złamania, rany otwarte i krwotoki. Alleluja!
Little Busters! Refrain próbuje grać na uczuciach widza, serwując łzawy dramat skwitowany naiwnym happy endem. Być może nie należę do docelowych widzów tego anime, być może są ludzie, dla których ta seria stanowi wspaniałe okruchy życia i poruszający wyciskacz łez, przy oglądaniu którego nie można powstrzymać się od płaczu. Być może. Dla mnie to niestrawna i nudna jak flaki z olejem historia o głupawym zakończeniu. Nie polecam.
Moja ocena: 2/10.


Monogatari Series: Second Season

Kontynuacja serii spod znaku Monogatari nie rozczarowuje. Największą zaletą tego anime jest ograniczenie fanserwisu w stosunku do poprzednich odsłon cyklu. Czy seria, w której w zasadzie wszyscy tylko mówią i mówią (i tym razem nikt nikomu zębów nie myje), może zdobyć popularność? Sądząc po internetowych opiniach, tak.
Jak tak zastanawiam się nad wadami tej serii, to nie mogę nie wspomnieć, że anime jest wyraźnie przegadane. Podczas gdy w poprzednich sezonach długie i dowcipne rozmowy równoważyły się ze scenami akcji, tu tych drugich jest naprawdę jak na lekarstwo. Chwilami miałam przez to wrażenie zmęczenia materiału – w końcu ile można oglądać gadające głowy, wprawdzie pokazane w specyficzny, tak charakterystyczny dla tej serii shaftowski sposób, ale w gruncie rzeczy wciąż takie same.
Anime na szczęście broni się pod względem fabularnym – może i ciągle gadają, ale przynajmniej z sensem i ciekawie, dzięki czemu na światło dzienne wychodzą różne tajemnice tylko lekko zarysowane w poprzednich sezonach. Wiele wątków zostaje ostatecznie domkniętych, bohaterowie ewoluują w zauważalny sposób, harem staje się mniej haremowy, a wszystkie historie zaczynają się łączyć w większą całość. Pod tym względem najlepiej wypada ostatnia część, z której dowiadujemy się wielu ciekawych informacji; poznajemy też wreszcie (jak się wydaje) głównego antagonistę serii. Zresztą sama ostatnia historia jest ukazana oryginalniej niż pozostałe, głównie za sprawą wprowadzenia innego narratora, którym staje się Kaiki. Całą serię zakończono w tak wrednym momencie, że pozostaje tylko czekać z niecierpliwością na dalszy sezon. I na będące prequelem do całości Kizumonogatari, którego premiera wciąż jest odkładana z roku na rok.
Moja ocena: 8/10.