niedziela, 30 marca 2014

Sezon anime zima 2014 - końcowe wrażenia, cz. I

Powoli zaczynam nadganiać zaniedbane przez wyjazdy i inne nudne obowiązki serie anime. Jako że z końcem marca prawie wszystko postanowiło się skończyć, mam do opisania końcowe wrażenia z aż osiemnastu serii. Postanowiłam więc podzielić opisy na cztery (lub pięć, zobaczymy jak mi to objętościowo wyjdzie) krótszych wpisów. Zaczynamy od serii, które skończyły się najwcześniej - Log Horizon, Uchū Kyōdai, Phi Brain 3 oraz Noragami.


Log Horizon 


Log Horizon to seria, której już od chwili pojawienia się zapowiedzi przypięto łatkę „drugiego Sword Art Online”. Porównania są zresztą nieuniknione, gdyż jest to kolejna seria o graczach uwięzionych w grze MMORPG. Ku mojemu zdziwieniu Log Horizon nie okazało się uboższym młodszym bratem przez jednych wychwalanego pod niebiosa, a przez innych krytykowanego SAO, ale serią dużo lepszą. 
Wielką zaletą anime jest brak wielkich traum, niemożliwych do rozwiązania impasów i miłości zdolnej zmieniać ograniczenia mechaniki gry. Bohaterowie nagle trafiają do świata wcześniej znanego im z wirtualnej rozrywki i muszą się w nim odnaleźć, a początkowo największym ich wrogiem jest wszechogarniająca nuda i stagnacja. Twórcy wyraźnie postawili na przygodowo-komediowy klimat, choć zdarzają się także odcinki dużo poważniejsze. Walki toczą się nie tylko na miecze i magię, ale przede wszystkim na intelekt, co sprawia, że nawet zwykła rozmowa może przemienić się w emocjonujący pojedynek. I tak dochodzimy do kolejnej olbrzymiej zalety anime – przesympatycznych i pełnokrwistych bohaterów, a wśród nich jednego z najbardziej udanych protagonistów przygodowych serii ostatnich lat. Shiroe naprawdę zasługuje na miano geniusza (i nieziemskiego trolla) – a w anime wciąż rzadko zdarza się, żeby postać określana przez twórców inteligentną rzeczywiście taka była. 
Krótko mówiąc – Log Horizont zawiera wszystko, czego oczekuje się po serii przygodowej. To anime jest zwyczajnie przyjemne, więc jeśli chcecie się odstresować po męczącym dniu, będzie idealnym wyborem. A mnie pozostaje tylko czekać na drugi sezon, który już zapowiedziano na jesień.

Moja ocena: 8/10. 


Phi Brain: Kami no Puzzle 3 


Trzeci sezon anime o rozwiązywaniu łamigłówek nie przyniósł nic nowego ani nadzwyczajnego. Wszyscy bohaterowie dalej mają manię wygłaszania niezwykle patetycznych przemów o puzzlach, światowe złe organizacje (tym razem rządzące całymi państwami) wciąż wydają horrendalne sumy na zbudowanie labiryntów, które w przeciągu kilku minut zostają w widowiskowy sposób rozwalone przez naszych protagonistów, a rozwiązywanie kolejnych łamigłówek tym razem pozwala uratować świat, ustabilizować kontinuum czasoprzestrzenne, wzmocnić więzi między przyjaciółmi i uleczyć amnezję (niekoniecznie w tej kolejności). Czytaj: dalej jest nieziemsko głupio i niebotycznie śmiesznie w absolutnie niezamierzony sposób.
Seria jest oczywiście podporządkowana głównemu wątkowi. Tym razem Kaito i spółka próbują przywrócić pamięć Jinowi – którą tenże utracił gdzieś w okolicach serii numer jeden. Na dokładkę otrzymujemy kolejną postać – Raetsel, wyszczekaną dziewoję twierdzącą, że to ona jest spadkobierczynią idei Jina, jako jedyna zna go naprawdę i może go uleczyć. W porównaniu z poprzednimi antagonistami Kaita dziewczyna wypada wcale nieźle – przynajmniej w chwilach, gdy obsesja na punkcie ukochanego nauczyciela nie odbiera jej zdrowego rozsądku. Jej wysiłki połączone ze spiskami knującego podle i niecnie Enigmy, prezydenta republiki Amgine (tak, tylko ślepy nie zauważyłby anagramu) oraz Tajemnicą przez duże „T”, która wychodzi na jaw gdzieś w połowie serii, pozwoliły na stworzenie całkiem znośnej fabuły (okraszonej, oczywiście, kilkunastoma odcinkami fillerów, bo czymże byłby shounen bez wypełniaczy).
Reasumując: serię oglądało się nieźle, była trochę mniej postrzelona niż poprzednie sezony, a ciekawe odcinki wyraźnie dominowały nad wiejącymi nudą. Jeśli dodać do tego całkiem znośną muzykę i dużo lepszą niż wcześniej grafikę, otrzymujemy anime może nie wybitnie, ale pociesznie fazowe i przyjemne w oglądaniu. 

Moja ocena: 5/10.


Uchū Kyōdai



W Japonii nie wychodzi za dużo anime obyczajowych. Rzadko też trafiają się seineny – serie skierowane do starszego odbiorcy. Seinen obyczajowy? To albo nie może, albo musi się udać. Cóż, tym razem się udało i to fenomenalnie, co zaowocowało 99 odcinkami jednej z najprzyjemniejszych serii, jaką miałam przyjemność oglądać.
A udało się dlatego, że chyba wszyscy mamy lub przynajmniej mieliśmy marzenia, jedni większe, inni mniejsze. W dzieciństwie prawie każdy chciał zostać piosenkarką, aktorką, pisarzem, lekarzem, strażakiem, żołnierzem, archeologiem, ornitologiem – jak ja – lub astronautą – jak Mutta i Hibito. Ten drugi zresztą postanowił to marzenie wcielić w życie. Podczas gdy Mutta pracuje na nudnym acz stabilnym stanowisku w wielkiej korporacji, Hibito zostaje pierwszym Japończykiem, który ma polecieć na Księżyc. Do czasu. W wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności (o ile można tak nazwać potraktowanie swojego szefa strzałem z główki) Mutta traci pracę, a że akurat rozpoczyna się rekrutacja na astronautów, nasz niespełna trzydziestoletni bohater postanawia pójść w ślady młodszego brata, który znacznie go wyprzedził na drodze do spełnienia marzeń.
Brzmi nudno? Też mi się tak z początku wydawało. Twórcom serii udało się jednak pokazać oklepany (jak się mogło wydawać) pomysł w dość niecodziennej oprawie. Trudom i wysiłkom bohaterów towarzyszą liczne retrospekcje z przeszłości, które stworzą specyficzny, humorystyczno-melancholijny klimat serii. Anime w mistrzowski sposób pokazuje rywalizację opartą na przyjaźni, różne drogi życiowe i problemy towarzyszące bohaterom (których z odcinka na odcinek robi się coraz więcej i prawie każdy ma do opowiedzenia własną, ciekawą historię). I testy. Mnóstwo różnych testów i egzaminów, w których tylko od łutu szczęścia lub pracy zespołowej zależy, czy nasz bohater zrobi kolejny krok w stronę upragnionej podróży w kosmos. Choć odcinki trwają standardowe dwadzieścia parę minut, podczas oglądania zawsze miałam wrażenie, że dopiero co zaczęłam seans, a epizod już się kończy. Trzeba też przyznać, że twórcy mają talent do tworzenia naprawdę trzymających w napięciu cliffhangerów – niekiedy tygodniowe oczekiwanie na dalszy ciąg było prawdziwą mordęgą.
Bohaterowie tej serii tworzą przesympatyczną zbieraninę indywidualności – choć jest ich naprawdę wielu, każdy zapada w pamięć. Na pierwszy plan wybijają się oczywiście tytułowi bracia. Bywają serie, w których protagoniści irytują widza, jednak głównych bohaterów Uchū Kyōdai nie w sposób nie polubić, mimo iż żaden z nich nie jest pozbawiony wad, które przy większym natężeniu mogłyby sprawić, że widz miałby ochotę zastrzelić postać.
Choć seria nie jest wybitna pod względem grafiki – wiele osób może odrzucić nietypowa kreska i komputerowa animacja pojazdów – to od strony muzycznej prezentuje się naprawdę nieźle. Na długo zapamiętam główny motyw muzyczny serii, a i spośród licznych piosenek czołówkowych i końcowych jest co wybierać. Polecam Uchū Kyōdai każdemu, kto ma ochotę na refleksyjno-melancholijne, a jednocześnie komediowe anime o spełnianiu marzeń. Seria nie otrzymuje ode mnie oceny 10/10 tylko dlatego, że urwała się bez ostrzeżenia w wrednym momencie (ponoć anime zaczęło doganiać mangę). 

Moja ocena: 9/10.


Noragami 



Noragami to dwunastoodcinkowy przygodowy shounen, który – sądząc po ilości gifów – podbił w tym sezonie serca widzów. I rzeczywiście, serial jest naprawdę fajny graficznie i dobrze wykonany, a świat przedstawiony oparto o ciekawą koncepcję. Twórcy świetnie połączyli zabawną komedię ze szczyptą dramatu, nie przesadzając w żadną stronę i nie popadając w puste moralizatorstwo. Szkoda tylko, że anime powstało jako reklama mangi i w chwili, gdy fabuła zaczęła nabierać rozpędu, postanowiono ją zakończyć, w dodatku fillerem. Muszę przyznać, że trochę się rozczarowałam, bo widać, że Noragami ma naprawdę ciekawy, doprecyzowany świat, więc miałam nadzieję na coś dużo lepszego.
Choć fabuła nieco kuleje, seria mimo wszystko broni się dobrze rozwiniętymi interakcjami między postaciami, a szczególnie główną trójką bohaterów. Chyba nie da się nie polubić przeuroczego i sympatycznego (acz zarazem niebywale narcystycznego) boga Yato (w tej roli genialny jak zwykle Kamiya Hiroshi). Również Hiyori, protagonistka, wypada niezwykle dobrze: mimo że jest nieco naiwna i optymistycznie dobroduszna, to jednocześnie widać, że twarda z niej dziewczyna. Irytować może natomiast Yukine – w tym przypadku jest to efekt zamierzony, bo chłopak jest, co tu dużo mówić, niedojrzałym emocjonalnie dzieciakiem i jako taki zachowuje się jak na wiek przystało, ale mimo wszystko w pewnym momencie twórcy nieco z tym przesadzili, zwłaszcza że bunt młodzieńczy chłopca staje się motorem napędowym dłuższego wątku.
Podsumowując, Noragami pozostawia po sobie lekki niedosyt, a że na razie nie obiły mi się o uszy zapowiedzi kolejnego sezonu, chyba będę musiała zabrać się za mangę. 

Moja ocena: 7/10.

wtorek, 18 marca 2014

Tiger & Bunny

Z racji, że blog od dawna zieje pustką, a minie jeszcze troszkę czasu, zanim zacznę opisywać serie zakończone w sezonie zimowym (można się spodziewać opóźnień z powodu Pyrkonu) i rozpoczynające się w wiosennym, postanowiłam wrzucić napisaną już parę lat temu recenzję anime Tiger & Bunny. Tak jakoś wyszło, że tekst nigdzie nie został opublikowany, a szkoda, żeby się marnował.



Tiger & Bunny



Jak świat światem, superbohaterowie nigdy nie mają lekko. Nadnaturalne moce utrudniają im normalne życie, w dodatku herosom często brakuje czasu dla rodziny i przyjaciół. Wskaźnik przestępczości pomimo ciągłych wysiłków nie spada, a typy spod ciemnej gwiazdy prześcigają się w pomysłach, jak by tu jeszcze bardziej utrudnić i tak już niełatwe życie obrońców sprawiedliwości. Na domiar złego uratowani ludzie rzadko okazują wdzięczność, a zwykła policja wcale nie traktuje superbohaterów jak pomocników, zwykle oczerniając ich i ścigając jak zwykłych bandytów. W dodatku firmy ubezpieczeniowe co i rusz wszczynają procesy w sprawie zniszczeń materialnych, spowodowanych podczas akcji ratunkowych, irytując tym sponsorów, i tak już zdenerwowanych nie dość długim zaprezentowaniem nazwy ich firmy na ekranie telewizorów... Zaraz, zaraz, że co? 

Właśnie z takimi problemami muszą mierzyć się bohaterowie anime Tiger & Bunny, superbohaterowie z miasta Sternbild, którzy walczą ze złoczyńcami w ramach popularnego reality show. Chyba nic bardziej nie utrudnia łapania przestępców niż konieczność dobrego zaprezentowania się przed widzami, pokazania na ekranie nazwy sponsora przez odpowiednio długi czas i jak największego minimalizowania wszelkich zniszczeń. Z tym ostatnim spory problem ma tytułowy bohater serii, Wild Tiger, którego nieprzemyślane działania powodują stratę kolejnego sponsora i upadek na ostatnie miejsce w dorocznym rankingu superbohaterów. Producenci programu telewizyjnego postanawiają dać mu jednak ostatnią szansę i wyznaczają go na opiekuna i partnera nowego herosa, Barnaby’ego Jr. Brooksa. Od tej pory Tiger, obrońca sprawiedliwości starej daty, musi działać ramię w ramię z młodym geniuszem, który ma całkiem inne poglądy na walkę ze złoczyńcami. 

Muszę przyznać, że seria zaciekawiła mnie swoją nietypowością. Sam pomysł ze sponsorami jest genialny w swej prostocie, a przy tym bardzo oryginalny. Na kombinezonach superbohaterów nie widzimy bowiem jakiś spreparowanych nazw, ale znaki markowe prawdziwych firm, takich jak Pepsi czy Bandai. Nazwy i znaki graficzne, które w anime nierzadko umieszczane są tu i ówdzie jako kryptoreklamy, tym razem zostały użyte całkiem jawnie, co jest bardzo ciekawym złamaniem schematu i puszczeniem oczka do widza. 

Tiger & Bunny to niejako „show w show” – a takie założenie fabularne niesie ze sobą olbrzymi potencjał, który twórcom serii w znacznym stopniu udało się wykorzystać. Anime porusza temat gry pozorów, jaką muszą stosować bohaterowie przed telewizyjnymi kamerami, często kłócącej się z ich prawdziwymi pobudkami. Te ostatnie są zresztą bardzo zróżnicowane – niektórzy uczestnicy biorą udział w programie, by walczyć ze złem i dzięki swoim nadnaturalnym mocom pomagać zwykłym ludziom, inni narażają życie dla sławy, a niektórzy szukają zemsty za dawne krzywdy. Trzeba przyznać, że ukazanie superbohaterów od ich drugiej, mało heroicznej strony, przedstawienie ich zwykłych, ludzkich rozterek i często bardzo przyziemnych motywacji to jeden z najlepszych pomysłów serii. Dodatkowym plusem jest dla mnie to, że mimo niewątpliwej dramatyczności niektórych wątków twórcy nie uderzają w patetyczny ton. Mimo wszystko seria ma charakter zdecydowanie komediowy – a jest to humor, który nieraz potrafi setnie ubawić.

Siłą napędową anime są jednak postacie – gromadka pełnokrwistych bohaterów o barwnych charakterach. Nie sposób ich nie polubić, a chęć poznania ich dalszych losów przykuwa widza do telewizora. Główny bohater, Wild Tiger (prywatnie Kotetsu T. Kaburagi), to heros starej daty, któremu ciężko się odnaleźć w świecie show biznesu. Ma problemy ze sponsorami, wynikające ze specyficznego poglądu na cały superbohaterski interes (nieważne, co zniszczysz, ważne, że kogoś uratujesz). Kotetsu zwraca na siebie uwagę przede wszystkim tym, że w przeciwieństwie do większości protagonistów anime nie jest nastolatkiem, ale mężczyzną po czterdziestce. Poza tym to przemiły, przyjacielski, choć nieco fajtłapowaty facet, który najpierw robi, potem myśli. Jest typowym zapracowanym superbohaterem, ratującym świat kosztem relacji z rodziną. Ma jednak i spore wady: nie potrafi odmówić innym, wtrąca się w cudze sprawy, a sam nie pozwala sobie pomóc, nawet gdy ma poważne tarapaty. 

Z kolei Barnaby (żartobliwie przezywany przez Tigera „Bunnym”) to młody, przystojny idol i bożyszcze nastolatek, a w dodatku typ intelektualisty, który chłodno kalkuluje wszystkie za i przeciw, zanim ruszy do akcji. Jego nadrzędnym celem jest zemsta za śmierć rodziców – aby odnaleźć ich mordercę, jako jedyny z Herosów nie kryje swojej twarzy i personaliów. W czasie serii przechodzi pewną ewolucję i z zimnokrwistego samotnika staje się osobą bardziej otwartą na innych. Jednak mimo swej przemiany Bunny jest w moich oczach najmniej sympatycznym bohaterem tego anime – do końca irytowały mnie jego obsesja na punkcie zemsty i narcystyczne nastawienie. 

Pozostali herosi (Blue Rose, Dragon Kid, Fire Emblem, Rock Bizon, High Sky i Origami Cyklon) to mieszanina różnych charakterów i postaw życiowych – zgraja bohaterów, obok których nie da się przejść obojętnie. Każdy z nich ma inne umiejętności, jednak nie prezentują się one zbyt oryginalnie – są to typowe supermoce, powszechne w tego typu seriach. Ciekawie natomiast zostały nakreślone osobowości bohaterów. Każdy z nich jest inny, różni się ich podejście do „pracy” i do świata. Mam jednak wrażenie, że potencjał większości tych postaci nie został do końca wykorzystany, co jest skutkiem skupienia się na tytułowym duecie. Jeszcze bardziej interesująco wypada postać antybohatera – Lunatica, głoszącego wizję sprawiedliwości wymierzanej bez względu na wszystkie okoliczności. Niestety również i jego potencjał został częściowo zaprzepaszczony. Na tym tle niezbyt malowniczo wypadają natomiast postacie złoczyńców. W większości odcinków to zwykli przestępcy, stanowiący zaledwie tło dla poczynań bohaterów. Pojawiają się także przeciwnicy, którzy dostają więcej czasu ekranowego, jednak choć bez wątpienia są to barwne postacie, ich pobudki i zachowanie nie prezentują się zbyt oryginalnie. 

Od strony graficznej seria wypada nawet nieźle – projekty postaci przypadły mi do gustu, a stroje superbohaterów są ciekawie i pomysłowo wykonane. Jednak w niektórych odcinkach kuleje animacja – gołym okiem widać, że studio odpowiedzialne za produkcję przeznaczyło na serię o wiele mniej funduszy, niż należało. Również soundtrack niezbyt się wyróżnia – pomimo dość charakterystycznego i wpadającego w ucho motywu przewodniego całokształt wypada raczej przeciętnie. W anime pojawiają się także dwa openingi i piosenki końcowe, z których najbardziej spodobał mi się drugi ending, energiczne Mind Game w wykonaniu Tamaki. 

Przy tych wszystkich zaletach tej serii może trochę dziwić jej mała popularność wśród widzów. Stało się tak jednak z całkiem prozaicznego powodu – nie da się ukryć, że tytuł anime jest dość mylący i przywodzi raczej na myśl serię ecchi niż okraszoną świetnym humorem serię o superbohaterach. W dodatku plakat reklamujący Tiger & Bunny jeszcze bardziej przyczynił się do dezinformacji. Widniejące na nim kostiumy bohaterów zostały przez niektórych błędnie wzięte za wielkie roboty, przez co anime na wielu stronach całkiem niesłusznie zakwalifikowano do mechów. 

Anime Tiger & Bunny to z pewnością dość nowatorskie i świeże spojrzenie na temat superbohaterów. Także i pomysł jawnego wykorzystania motywu sponsorów jest oryginalny i przykuwa uwagę. Muszę przyznać, iż nie jestem wielką fanką herosów, a mimo to anime bardzo mi się podobało, co świadczy o tym, że seria może przypaść do gustu nie tylko miłośnikom tego gatunku, ale także takim laikom jak ja. Polecam Tiger & Bunny każdemu, kto lubi humor, wartką akcję i pełnokrwistych bohaterów – to jedno z tych anime, które mają szansę spodobać się każdemu.