Powoli zaczynam nadganiać zaniedbane przez wyjazdy i inne nudne obowiązki serie anime. Jako że z końcem marca prawie wszystko postanowiło się skończyć, mam do opisania końcowe wrażenia z aż osiemnastu serii. Postanowiłam więc podzielić opisy na cztery (lub pięć, zobaczymy jak mi to objętościowo wyjdzie) krótszych wpisów. Zaczynamy od serii, które skończyły się najwcześniej - Log Horizon, Uchū Kyōdai, Phi Brain 3 oraz Noragami.
Log Horizon
Log Horizon to seria, której już od chwili pojawienia się
zapowiedzi przypięto łatkę „drugiego Sword
Art Online”. Porównania są zresztą nieuniknione, gdyż jest to kolejna seria
o graczach uwięzionych w grze MMORPG. Ku mojemu zdziwieniu Log Horizon nie okazało
się uboższym młodszym bratem przez jednych wychwalanego pod niebiosa, a przez
innych krytykowanego SAO, ale serią
dużo lepszą.
Wielką zaletą anime jest brak wielkich traum, niemożliwych
do rozwiązania impasów i miłości zdolnej zmieniać ograniczenia mechaniki gry.
Bohaterowie nagle trafiają do świata wcześniej znanego im z wirtualnej rozrywki
i muszą się w nim odnaleźć, a początkowo największym ich wrogiem jest
wszechogarniająca nuda i stagnacja. Twórcy wyraźnie postawili na przygodowo-komediowy
klimat, choć zdarzają się także odcinki dużo poważniejsze. Walki toczą się nie
tylko na miecze i magię, ale przede wszystkim na intelekt, co sprawia, że nawet
zwykła rozmowa może przemienić się w emocjonujący pojedynek. I tak dochodzimy
do kolejnej olbrzymiej zalety anime – przesympatycznych i pełnokrwistych
bohaterów, a wśród nich jednego z najbardziej udanych protagonistów
przygodowych serii ostatnich lat. Shiroe naprawdę zasługuje na miano geniusza
(i nieziemskiego trolla) – a w anime wciąż rzadko zdarza się, żeby postać
określana przez twórców inteligentną rzeczywiście taka była.
Krótko mówiąc – Log Horizont zawiera wszystko, czego
oczekuje się po serii przygodowej. To anime jest zwyczajnie przyjemne, więc
jeśli chcecie się odstresować po męczącym dniu, będzie idealnym wyborem. A mnie
pozostaje tylko czekać na drugi sezon, który już zapowiedziano na jesień.
Moja ocena: 8/10.
Phi Brain: Kami no Puzzle 3
Trzeci sezon anime o
rozwiązywaniu łamigłówek nie przyniósł nic nowego ani nadzwyczajnego. Wszyscy
bohaterowie dalej mają manię wygłaszania niezwykle patetycznych przemów o
puzzlach, światowe złe organizacje (tym razem rządzące całymi państwami) wciąż
wydają horrendalne sumy na zbudowanie labiryntów, które w przeciągu kilku minut
zostają w widowiskowy sposób rozwalone przez naszych protagonistów, a
rozwiązywanie kolejnych łamigłówek tym razem pozwala uratować świat,
ustabilizować kontinuum czasoprzestrzenne, wzmocnić więzi między przyjaciółmi i
uleczyć amnezję (niekoniecznie w tej kolejności). Czytaj: dalej jest nieziemsko
głupio i niebotycznie śmiesznie w absolutnie niezamierzony sposób.
Seria jest oczywiście
podporządkowana głównemu wątkowi. Tym razem Kaito i spółka próbują przywrócić
pamięć Jinowi – którą tenże utracił gdzieś w okolicach serii numer jeden. Na
dokładkę otrzymujemy kolejną postać – Raetsel, wyszczekaną dziewoję twierdzącą,
że to ona jest spadkobierczynią idei Jina, jako jedyna zna go naprawdę i może
go uleczyć. W porównaniu z poprzednimi antagonistami Kaita dziewczyna wypada
wcale nieźle – przynajmniej w chwilach, gdy obsesja na punkcie ukochanego
nauczyciela nie odbiera jej zdrowego rozsądku. Jej wysiłki połączone ze
spiskami knującego podle i niecnie Enigmy, prezydenta republiki Amgine (tak,
tylko ślepy nie zauważyłby anagramu) oraz Tajemnicą przez duże „T”, która
wychodzi na jaw gdzieś w połowie serii, pozwoliły na stworzenie całkiem znośnej
fabuły (okraszonej, oczywiście, kilkunastoma odcinkami fillerów, bo czymże
byłby shounen bez wypełniaczy).
Reasumując: serię
oglądało się nieźle, była trochę mniej postrzelona niż poprzednie sezony, a
ciekawe odcinki wyraźnie dominowały nad wiejącymi nudą. Jeśli dodać do tego
całkiem znośną muzykę i dużo lepszą niż wcześniej grafikę, otrzymujemy anime
może nie wybitnie, ale pociesznie fazowe i przyjemne w oglądaniu.
Moja ocena: 5/10.
Uchū Kyōdai
W Japonii nie wychodzi za dużo anime obyczajowych. Rzadko
też trafiają się seineny – serie skierowane do starszego odbiorcy. Seinen
obyczajowy? To albo nie może, albo musi się udać. Cóż, tym razem się udało i to
fenomenalnie, co zaowocowało 99 odcinkami jednej z najprzyjemniejszych serii,
jaką miałam przyjemność oglądać.
A udało się dlatego, że chyba wszyscy mamy lub przynajmniej
mieliśmy marzenia, jedni większe, inni mniejsze. W dzieciństwie prawie każdy chciał
zostać piosenkarką, aktorką, pisarzem, lekarzem, strażakiem, żołnierzem,
archeologiem, ornitologiem – jak ja – lub astronautą – jak Mutta i Hibito. Ten
drugi zresztą postanowił to marzenie wcielić w życie. Podczas gdy Mutta pracuje
na nudnym acz stabilnym stanowisku w wielkiej korporacji, Hibito zostaje
pierwszym Japończykiem, który ma polecieć na Księżyc. Do czasu. W wyniku
niefortunnego zbiegu okoliczności (o ile można tak nazwać potraktowanie swojego
szefa strzałem z główki) Mutta traci pracę, a że akurat rozpoczyna się
rekrutacja na astronautów, nasz niespełna trzydziestoletni bohater postanawia
pójść w ślady młodszego brata, który znacznie go wyprzedził na drodze do
spełnienia marzeń.
Brzmi nudno? Też mi się tak z początku wydawało. Twórcom
serii udało się jednak pokazać oklepany (jak się mogło wydawać) pomysł w dość
niecodziennej oprawie. Trudom i wysiłkom bohaterów towarzyszą liczne
retrospekcje z przeszłości, które stworzą specyficzny,
humorystyczno-melancholijny klimat serii. Anime w mistrzowski sposób pokazuje
rywalizację opartą na przyjaźni, różne drogi życiowe i problemy towarzyszące
bohaterom (których z odcinka na odcinek robi się coraz więcej i prawie każdy ma
do opowiedzenia własną, ciekawą historię). I testy. Mnóstwo różnych testów i
egzaminów, w których tylko od łutu szczęścia lub pracy zespołowej zależy, czy
nasz bohater zrobi kolejny krok w stronę upragnionej podróży w kosmos. Choć
odcinki trwają standardowe dwadzieścia parę minut, podczas oglądania zawsze
miałam wrażenie, że dopiero co zaczęłam seans, a epizod już się kończy. Trzeba
też przyznać, że twórcy mają talent do tworzenia naprawdę trzymających w
napięciu cliffhangerów – niekiedy tygodniowe oczekiwanie na dalszy ciąg było
prawdziwą mordęgą.
Bohaterowie tej serii tworzą przesympatyczną zbieraninę
indywidualności – choć jest ich naprawdę wielu, każdy zapada w pamięć. Na
pierwszy plan wybijają się oczywiście tytułowi bracia. Bywają serie, w których
protagoniści irytują widza, jednak głównych bohaterów Uchū Kyōdai nie w sposób
nie polubić, mimo iż żaden z nich nie jest pozbawiony wad, które przy większym
natężeniu mogłyby sprawić, że widz miałby ochotę zastrzelić postać.
Choć seria nie jest wybitna pod względem grafiki – wiele
osób może odrzucić nietypowa kreska i komputerowa animacja pojazdów – to od
strony muzycznej prezentuje się naprawdę nieźle. Na długo zapamiętam główny
motyw muzyczny serii, a i spośród licznych piosenek czołówkowych i końcowych
jest co wybierać. Polecam Uchū Kyōdai każdemu, kto ma ochotę na
refleksyjno-melancholijne, a jednocześnie komediowe anime o spełnianiu marzeń. Seria
nie otrzymuje ode mnie oceny 10/10 tylko dlatego, że urwała się bez ostrzeżenia
w wrednym momencie (ponoć anime zaczęło doganiać mangę).
Moja ocena: 9/10.
Noragami
Noragami to dwunastoodcinkowy przygodowy shounen, który –
sądząc po ilości gifów – podbił w tym sezonie serca widzów. I rzeczywiście,
serial jest naprawdę fajny graficznie i dobrze wykonany, a świat przedstawiony
oparto o ciekawą koncepcję. Twórcy świetnie połączyli zabawną komedię ze
szczyptą dramatu, nie przesadzając w żadną stronę i nie popadając w puste
moralizatorstwo. Szkoda tylko, że anime powstało jako reklama mangi i w chwili,
gdy fabuła zaczęła nabierać rozpędu, postanowiono ją zakończyć, w dodatku
fillerem. Muszę przyznać, że trochę się rozczarowałam, bo widać, że Noragami ma
naprawdę ciekawy, doprecyzowany świat, więc miałam nadzieję na coś dużo
lepszego.
Choć fabuła nieco kuleje, seria mimo wszystko broni się dobrze
rozwiniętymi interakcjami między postaciami, a szczególnie główną trójką
bohaterów. Chyba nie da się nie polubić przeuroczego i sympatycznego (acz zarazem
niebywale narcystycznego) boga Yato (w tej roli genialny jak zwykle Kamiya
Hiroshi). Również Hiyori, protagonistka, wypada niezwykle dobrze: mimo że jest
nieco naiwna i optymistycznie dobroduszna, to jednocześnie widać, że twarda z
niej dziewczyna. Irytować może natomiast Yukine – w tym przypadku jest to efekt
zamierzony, bo chłopak jest, co tu dużo mówić, niedojrzałym emocjonalnie
dzieciakiem i jako taki zachowuje się jak na wiek przystało, ale mimo wszystko
w pewnym momencie twórcy nieco z tym przesadzili, zwłaszcza że bunt młodzieńczy
chłopca staje się motorem napędowym dłuższego wątku.
Podsumowując, Noragami pozostawia po sobie lekki niedosyt, a
że na razie nie obiły mi się o uszy zapowiedzi kolejnego sezonu, chyba będę
musiała zabrać się za mangę.
Moja ocena: 7/10.