środa, 23 kwietnia 2014

Sezon anime wiosna 2014 - pierwsze wrażenia

Pierwsze wrażenia są tym razem nieco spóźnione - długo trzeba było czekać na napisy do jednej serii, a potem byłam zbyt zajęta sprzątaniem i pieczeniem babek, żeby sklecić konstruktywną notkę, za co bardzo przepraszam.
Jak zwykle oceniam tylko pierwsze odcinki serii telewizyjnych, które z jakichś powodów postanowiłam oglądać. Pełną rozpiskę nowych anime możecie zobaczyć tu


Fairy Tail (2014)


Opis: Dalszy ciąg popularnej serii o gildii magów, która ma bardzo destrukcyjny wpływ na otoczenie.
Moje wrażenia: Na pierwszy ogień idzie kontynuacja popularnego tasiemca, który zrobił sobie rok przerwy w oczekiwaniu na więcej materiału mangowego. Nie licząc dwóch wybiegających w przyszłość scen i krótkiego dialogu wprowadzającego, anime zaczyna się w miejscu, w którym przerwał się poprzedni sezon, a więc w połowie Wielkich Igrzysk Magicznych. Największą zmianą są nowe projekty postaci – wydaje mi się, że teraz nieco mniej przypominają te z mangi, w dodatku widać, że grafika poleciała na łeb, na szyję. Kolory też są teraz jakby bardziej stonowane i przygaszone. No i dalej nie ma krwi, więc wygląda na to, że cenzura obowiązuje. Za to muzyka jak zwykle trzyma poziom.
Opening, tak jak już nas przyzwyczaiło Fairy Tail, pasuje do serii jak pięść do nosa i oczywiście spoileruje, choć tym razem może nie tak bardzo, jak się wcześniej zdarzało. Ending również nie przypadł mi do gustu od strony muzycznej, a towarzysząca mu animacja (na szczęście wreszcie zrezygnowano z beznadziejnych chibi i biegania) sugeruje, że ekipa tworząca anime to fani paringu NaLu.
Nie mam zbyt dużych oczekiwań co do fabuły (w końcu czytam mangę...), ale mimo wszystko jakoś nie mam serca, by porzucić tę serię.



Mushishi Zoku Shou


Opis: Ciąg dalszy przygód Ginko, badacza tajemniczych istot zwanych mushi.
Moje ważenia: Druga i ostatnia w tym sezonie oglądana przeze mnie kontynuacja to Mushishi Zoku Shou. Już na pierwszy rzut oka widać, że nowa seria tego anime nie odbiega poziomem od poprzedniczki. Jest nastrojowo, melancholijnie i uroczo. Fabuła dalej koncentruje się na epizodach, a historię z pierwszego odcinka można określić jako krótką opowieść o nieporozumieniach.
Na uwagę zasługuje oprawa graficzna – jak widać, nadal będzie ona dostosowana do klimatu i specyfiki „sprawy” odcinka. Cały pierwszy epizod utrzymany jest w ponurej, ciemnej tonacji, rozjaśnianej od czasu do czasu za pomocą gry światłem. Jak zwykle otrzymujemy także piękne i malownicze akwarelowe tła. Zadbano przy tym o odpowiednio nastrojową, spokojną i przyjemną dla ucha muzykę. Niezwykle przypadł mi do gustu opening – śpiewana po angielsku ballada Shiver w wykonaniu Lucy Rose.
Mushishi to anime dla osób, które lubią powolne, zwyczajnie-niezwyczajnie historie obyczajowe z nutką fantastyki, więc jeśli ktoś woli wartką akcję, a nie spokojne zmierzanie ku sednu sprawy, raczej nie powinien się za tę serię zabierać. Wszystkim pozostałym osobom gorąco polecam.  



Kamigami no Asobi: Ludere deorum 


Opis: Więzi pomiędzy światami bogów i ludzi uległy osłabieniu. Zeus, obawiając się negatywnych następstw tego zjawiska, postanawia stworzyć szkołę dla bogów. Trafia do niej także Yui Kusanagi, której zadaniem będzie nauczyć grupkę młodych i przystojnych bogów, czym jest miłość. 
Moje wrażenia: Wszyscy wiedzą, że adaptacje gier otome są złe, to wręcz jedno z praw rządzących wszechświatem. Nie spotkałam osoby, która włączyłaby tego typu serię z powodów, jakie zakładali twórcy (czyli żeby powzdychać do ładnych panów), większość pań ogląda takie anime, żeby wyszydzić jego niedostatki względem gry albo – jak ja – żeby się pośmiać.
Jak widać na podstawie powyższego opisu założeń serii, anime jest gwałtem na mitologii, ba, na kilku mitologiach, bo bohaterami tej serii są przedstawiciele kilku losowo wybranych najbardziej znanych panteonów. Zapewniam, wystarczy obejrzeć pierwszy odcinek, a świat już nigdy nie będzie dla was takim samym miejscem jak wcześniej.
Ta seria pobiła chyba jakiś rekord – minęła dokładnie minuta i siedemnaście sekund, a ja już zwijałam się ze śmiechu na podłodze. Niekontrolowany atak głupawki wywołała u mnie scena transformacji Apolla w magiczną dziewczynkę wojowniczego boga. Oglądacie na własną odpowiedzialność: 

Pomijając początkową scenkę, anime rozpoczyna się typowo: główna bohaterka słyszy głosy, więc idzie do magazynu, gdzie znajduje dziwny, świecący się miecz... Oczywiście go dotyka, po czym dostaje piorunem i przenosi się do domu obłąkanego miłośnika roślin doniczkowych szkoły dla bogów, gdzie spotyka stado przystojniaków obrastających kwiatkami, gdy tylko coś powiedzą. A to dopiero początek...  
Rzecz jasna, w pierwszym odcinku bohaterka głównie krąży po nieznanym domostwie, znajdując w każdym kącie, do którego zajrzy, jakiegoś bisza. Szkoda tylko, że wszyscy wyglądają  tak samo jak we wszystkich tego typu seriach, twórcy nie wysilili się na oryginalność i bogowie są w swych charakterach i designach wybitnie sztampowi.
O kolejny niekontrolowany napad głupawki przyprawił mnie Baldur, który ciągle się przewraca, gada z kwiatkami i ma głos Kamiyana... Czy to jakaś podstępna próba zmuszenia mnie do płaczu ze śmiechu? Kolejne sceny mijają, pojawiają się coraz to nowi bogowie, a wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi:
- Czemu Zeus ma tak bardzo grecką urodę? Zresztą nie tylko on...  
- Dlaczego naczelny bisz, Apollo, ma taki beznadziejny głos mięczaka z ADHD? I może mi ktoś wyjaśnić, czemu akurat on obrósł słonecznikami?
W tym miejscu muszę dodać, że Kamigami ma jedną pozytywną cechę – główna bohaterka nie jest kawałkiem drewna, ba, wydaje się całkiem ogarnięta jak na protagonistkę reverse haremu (przynajmniej w porównaniu do jej koleżanek z innych anime). W każdym razie na tekst „Nie zbliżaj się do mnie, bo sprowadzę na ciebie nieszczęście!” zareagowała dokładnie tak jak ja: „Że co?”.
Na zakończenie odcinka dostajemy za to najstraszniejszy ending w dziejach świata... Kto, na wszystkie panteony, powiedział tym aktorom, że umieją śpiewać? Ewidentnie kłamał.
Reasumując: zobaczyłam Hadesa, który porósł kwiatkami. Moje życie jest teraz pełne.



Mahouka Kokou no Rettousai  



Opis: Minął wiek, odkąd opracowano nowe, naukowe podejście do magii, nie mające nic wspólnego z dawnymi zabobonami. Rozpoczyna się nowy rok szkolny w Magicznym Liceum, gdzie uczniowie – zgodnie ze swoimi predyspozycjami – podzieleni są na dwie grupy. „Bloom” to osoby, które otrzymały najwyższe stopnie na egzaminach wstępnych, z kolei uczniowie z niższymi notami to należą do grupy zwanej „Weed”. Tej wiosny do szkoły zawitało pewne rodzeństwo. Siostra uzyskała najwyższe oceny, podczas gdy brat został zaliczony do „Weedów”. Ich obecność sprawi, że prestiżowa szkoła zacznie się zmieniać...
Moje wrażenia: Już od samego początku widzę, że relacje między dwójką rodzeństwa będą mnie w tym anime niemiłosiernie wkurzać. Chyba nie jestem jedyną osobą, która już po kilku minutach seansu doszła do wniosku, że seria byłaby nieporównanie lepsza, gdyby ktoś zastrzelił główną bohaterkę. Za wymawianie co parę sekund słowa „bracie” należy się bezpardonowa kulka w łeb.
Pierwszy odcinek to wprowadzenie, dzięki któremu poznajemy bohaterów (a właściwie bohaterki, bo facetów tam prawie nie ma) i ogólne założenia świata – czyli w sumie tyle, ile jest w opisie, bo nie dowiadujemy się nic ponadto, że w szkole panuje dyskryminacja. A, przepraszam. Dowiadujemy się też, że główny bohater nie jest wcale cienkim Bolkiem (którym mógłby się wydawać ze względu na swój przydział), ale największym uberprzepakiem serii. Niech ktoś mnie obudzi, jak zdarzy się coś niespodziewanego lub oryginalnego, dobrze?
Anime ma łączyć w sobie magię, science fiction i sztuki walki, więc mam obawy, że twórcy za dużo wrzucili do jednego worka i mogą sobie z tym miszmaszem nie poradzić. Pierwszy odcinek pokazuje, że raczej będą tu dużo gadać, a parosekundowe walki będą tylko pretekstem do jeszcze dłuższej gadaniny i wyjaśniania, co właściwie właśnie zobaczyliśmy. Przegadanie jest zwykle największą wadą adaptacji light novel – zobaczymy, czy tej serii uda się uniknąć tej pułapki.
Na razie anime wydaje mi się jakieś takie nijakie... Nie odrzuca, ani też nie porywa. Bohaterowie też są tylko ledwo znośni. Ponoć seria ma się później rozkręcić, dam jej więc jednak szansę.   



Soredemo Sekai wa Utsukushii 


Opis: Nike, czwarta księżniczka Księstwa Deszczu, która posiada moc przywoływania deszczu, przybywa do Królestwa Słońca, by ze względów politycznych poślubić króla Liviusa. Wkrótce odkrywa, że władca, który w zaledwie trzy lata podbił cały świat, to wciąż dzieciak. W dodatku z czystej ciekawości chce zmusić Nike, by przyzwała deszcz...
Moje wrażenia: Sorademo to seria, którą można opisać jednym słowem: sympatyczna. Pierwszy odcinek stanowi całkiem udane wprowadzenie do nie do końca typowego shoujo. Główna bohaterka wygląda na babkę z charakterkiem i udało jej się zaskarbić moją sympatię. O królu nie da się na razie za wiele powiedzieć – pojawił się dopiero na końcu odcinka, ale od razu widać, że prawdziwe z niego ziółko.
Wątpię, żeby z wątku „miłosnego” udało się coś ciekawszego wycisnąć (ze względu na różnicę wieku między bohaterami zwyczajny romans nie byłby zbyt mądrym rozwiązaniem, pewnie skończy się na pogłębianiu przyjaźni), dlatego mam nadzieję, że anime skupi się raczej na wątkach dworsko-politycznych. Zaletą serii są też wstawki komediowe, które nie nudzą wymuszanym na siłę humorem, ale są autentycznie zabawne.
Oprawa wizualna serii jest technicznie poprawna, ale nic ponadto. Projekty postaci wyglądają ładnie, ale kreska jest dość typowa i pozbawiona jakiegoś charakterystycznego rysu. Z kolei muzyka wydawała mi się chwilami zbyt pompatyczna jak na tego typu serię.



Black Bullet


Opis: W niedalekiej przyszłości ludzkość została pokonana przez pasożytnicze wirusy zwane Gastrea. Ocalałe niedobitki mieszkają na niewielkim terytorium i żyją w strachu. Główny bohater, Rentaro, to chłopak, który należy do „Ochrony Obywatelskiej” – organizacji specjalizującej się w walce z Gastreami. Zazwyczaj udaje mu się ukończyć najniebezpieczniejsze misje. Jego partnerką jest mała dziewczynka, Enju, która posiada niezwykłe moce. Pewnego dnia otrzymują od rządu sekretną misję, od której powodzenia zależeć będzie istnienie całego Tokio.
Moje wrażenia: Animatorzy, kiedy wy się wreszcie nauczycie, że komputerowo animowane robale nigdy nie wyglądają dobrze? To, że bywało gorzej, nie oznacza wcale, że te tutaj wam się udały. Pomijając już insekty, anime zaczyna się mrocznie i angstowo, przynajmniej do momentu, kiedy to jedna z postaci postanowiła pobić Shirou z Fate/stay night w wygłaszaniu najbardziej żenujących oczywistych kwestii i poradziła głównemu bohaterowi: „Jeśli nie chcesz umrzeć, przeżyj”. Dziękujemy za występ, Kapitanie Oczywisty. 
Następnie otrzymujemy opening, który rozpoczyna się i kończy chórkiem kojarzącym się wyłącznie z Shingeki no Kyojin, a sama piosenka brzmi jak żywcem wyjęta z Toaru Majutsu no Index i od strony graficznej jest lepsza niż od muzycznej.  
Główny bohater (nawiasem mówiąc, głos podkłada mu Yuki Kaji, więc Rentaro na dzień dobry otrzymuje +200 do emowatości, choćby nie wiem jak bardzo nie-emowaty nie był) daje się pobić jakiemuś randomowemu pajacowi twierdzącemu, że jest tym, który zniszczy świat... Luzik, dzień jak co dzień. Zaraz, czy to nie pierwsze dziesięć minut odcinka? Nie za szybko pojawia się główny boss? I może w ogóle jakieś wprowadzenie, żebyśmy w ogóle wiedzieli, o co chodzi? No ale przynajmniej walki są dynamiczne, pomimo obecności irytującej loli.
W odcinku brakowało mi jakiegoś punktu kulminacyjnego, był jakiś taki... rozwleczony, przegadany, chaotyczny i bardzo nijaki. Jak na razie anime nadaje się do oglądania, ale do wybitnego dzieła mu daleko.



Hitsugi no Chaika  


Opis: Toru Acura jest dwudziestoletnim byłym żołnierzem, który wiedzie ciężki powojenny żywot. Pewnego dnia spotyka Chaikę Trabant (te nazwiska są obłędne), czternastoletnią magiczkę, która dźwiga na plecach trumnę, i postanawia wyruszyć wraz z nią w podróż, by na nowo nadać znaczenie swojemu życiu. Towarzyszy im także przyszywana siostra Toru, Akari.
Moje wrażenia: Kolejna mroczna i posępna seria – pod względem klimatu wygląda jednak na bardziej strawną niż Black Bullet. Z drugiej strony główną bohaterką jest wkurzająca dziewczynka, która nie potrafi powiedzieć pełnego zdania... jak my kochamy takie postacie, jak my je uwielbiamy! Naprawdę, czy istnieje ktoś, kto uważa niedorozwój umysłowy za uroczą cechę bohaterki? Cóż, przynajmniej relacje między rodzeństwem wypadają naturalnie i wyglądają mi na normalne jak na standardy anime.
Szybko okazuje się, że Chaika nie jest wampirem, a trumna, którą z takim poświęceniem taszczy przez lasy, góry i potoki, zawiera wypasioną i niezwykle skuteczną magiczną broń palną. Może ja jestem dziwna, ale wybrałabym nieco lżejszy futerał na to dziwne ustrojstwo... No ale to tylko ja, nie przejmujcie się. O facepalm przyprawił mnie natomiast pomysł włamywania się do cudzego zamku z tą całą trumną na plecach. Bohaterowie, wy tak na serio? Ponoć jesteście profesjonalnymi żołnierzami, ba, weteranami wojny. Ja rozumiem, że to miał być efekt komediowy, ale chyba coś po drodze poszło nie tak. Już zabawniejszy był ten mroczny bełkoczący jednorożec z początku odcinka.
Hitsugi no Chaika to kolejne anime, które jest oglądalne, ale, że tak powiem, pośladków nie urywa... Niczego nie urywa.



No Game No Life


Opis: Sora i Shiro to brat i siostra, którzy oficjalnie są NEET-ami i hikikomori, a prywatnie genialnymi graczami, żywymi legendami Internetu. Jak na osobników z fobią socjalną przystało, uważają realne życie za kolejną „beznadziejną grę” i nie chcą mieć z nim nic do czynienia. Pewnego dnia chłopiec, który nazywa siebie „bogiem” wzywa ich do innego świata, w którym o wszystkim decyduje się za pomocą gier. Jak poradzi tam sobie nasze rodzeństwo?
Moje wrażenia: Moje oczy! Co oni ostatnio wyrabiają w tych anime? To jakaś nowa moda na jaskrawe kolorki czy co? Ta seria jest jeszcze bardziej pstrokata niż Hamatora...
Założenia fabularne serii to połączenie Mondaiji-tachi ga Isekai kara Kuru Sou Desu yo? z Ixion Saga DT, ale wydaje się, że anime nie będzie aż tak fazowe. No ale zaczyna się od walki, potem są wybuchy, a potem więcej walk... więc przynajmniej nudą nie wieje.
No game No life to kolejna seria w tym sezonie, w której głównymi bohaterami jest rodzeństwo. Co dziwne, Sora i Shiro wydają się, o dziwo, ogarnięci i nawet ich bratersko-siostrzana relacja przedstawiona jest zdumiewająco normalnie jak na anime. Poza tym wygląda na to, że bohaterowie nie tylko są nazywani geniuszami, ale naprawdę zachowują się jak osoby inteligentne. Nawiasem mówiąc, głos protagoniście podkłada Yoshitsugu Matsuoka – i okazuje się, że potrafi on zagrać prawdziwego badassa, co jest miłą odmianą po ciapciowato sympatycznym Kirito z SAO.
Zapowiada się całkiem dobre, przyjemnie komediowe anime – co dobrze rokuje na przyszłość, bo serii raczej nie grozi przeładowanie dramatem i tanim patosem. Tylko ostatnia scena nie napawa mnie optymizmem. Mam nadzieję, że twórcy odpuszczą sobie epatowanie fanserwisem...



Mekaku City Actors


Opis: Czternastego i piętnastego sierpnia ma miejsce seria incydentów, która zbliża do siebie kilkoro chłopaków i dziewczyn. Tworzą oni grupę zwaną „Mekakushi Dan” („Ślepa Organizacja”), a każdy z jej członków posiada jakąś dziwną moc związaną z oczami. Czy uda im się odkryć, co stoi za zagadkowymi wypadkami?
Moje wrażenia: Anime należy do cyklu Kagerou Project, o którym to nie wiem kompletnie nic... no może poza tym, że opiera się na serii piosenek Vocaloidów. Ostatnim oglądanym przeze mnie anime, które swój rodowód brało z utworów śpiewanych przez japońskie syntetyzatory, było BlackRock Shooter – a to okazało się wielką chałą. Początkowo myślałam, że Mekaku podzieli los poprzednika, ale nowe anime jest na szczęście dużo lepsze.
Pierwszy odcinek wypada nieco sztampowo, ale całkiem oglądalnie. Na razie w sumie nie wiadomo, o czym będzie ta seria, bo zawiązanie akcji tylko wprowadziło parę postaci, nie precyzując fabuły. Wprawdzie Miku z monitora była z lekka irytująca, a głównego bohatera niespecjalnie da się polubić, ale wygląda na to, że w serii będzie parę ekscentrycznych postaci, a ja lubię animowanych psycholi, więc anime ma szansę mi się spodobać.
Grafika jest typowo Shaftowa – po jakimś czasie można się przyzwyczaić do ich konwencji, ale przyznam, że w tej serii warstwa graficzna prezentuje się dość ubogo, poza tym straszliwie przypomina Bakemonogatari. Za to ending nawet mi się podobał.



Atelier Escha & Logy: Tasogare no Sora no Renkinjutsushi 


Opis: Ten świat przetrwał już kilka „zmierzchów” i niedługo nadejdzie jego kres. Na zachodzie, na obszarze zwanym „Krainą Zmierzchu”, istnieje naród, który jest w stanie przeżyć dzięki alchemii. Aby przetrwać ewentualny „Ostateczny Zmierzch”, ludzie starają się na nowo odkryć i odtworzyć utracone alchemiczne formuły. Badania skupiają się w mieście zwanym „Centralą”, gdzie próbuje się odkryć jak spowolnić i zatrzymać nadchodzący „zmierzch”.
Seria opowiada o dwójce młodych alchemików: Eschy, dziewczynie z prowincjonalnego miasteczka, oraz Logym, młodzieńcu, który uczył się alchemii w Centrali.
Moje wrażenia: Seria już od samego początku wyróżnia się na tle oglądanych przeze mnie w tym sezonie – tak bardzo spóźniły się do niej napisy, że pierwsze wrażenia publikuję dopiero teraz.
Szczerze mówiąc, mocno zawiodłam się na pierwszym odcinku. Opis sugerował krainę fantasy i klimaty postapokaliptyczne, a trailer pokazał nam połączenie steampunku z alchemią. Szkoda tylko, że zamiast tego dostajemy sielankową historyjkę o idyllicznym miasteczku, w którym wszyscy się kochają, a stężenie cukru i lukru przekracza bezpieczny dla zdrowia i życia poziom.
Pojawiająca się w tym anime koncepcja alchemii sprawiła, że miałam ochotę tłuc głową o blat biurka. Wszelkie eksperymenty polegają bowiem na tym, że wrzuca się parę składników do specjalistycznego kociołka, miesza, czeka określony czas, aż kociołek zrobi takie mikrofalówkowe „ping”, po czym wyciąga się gotowy produkt. Na przykład tartę jabłkową lub przekładnię redukcyjną (zrobioną z kotła wody, kawałków blachy i drewna oraz kwiatków). Edward Elric pewnie popełniłby samobójstwo, gdyby to zobaczył.
Tak swoją drogą... Po co ta cała alchemia, skoro wystarczy wyciąć odpowiedni kawałek drewna? Stolarzy tam nie mają i kowali? Toż to się kupy nie trzyma.



Ten sezon jest strasznie nijaki. Wychodzi mnóstwo serii, które wprawdzie da się oglądać, ale są bardzo przeciętne. Jedynym anime, które wybija się ponad poziom, jest drugi sezon Mushishi – no ale to było wiadomo od początku. Nie ma za to naprawdę wbijającej w krzesło przygodówki czy serii akcji, brakuje także jakiegoś porządnego shoujo (posucha na nie ostatnio straszna).

piątek, 4 kwietnia 2014

Sezon anime zima 2014 - końcowe wrażenia, cz. IV i ostatnia

To już ostatnia część końcowych wrażeń z serii zakończonych w zimowym sezonie. Notki o moich pierwszych wrażeniach z wiosennych anime możecie się spodziewać mniej więcej za tydzień - akurat zdążą wyjść pierwsze odcinki wszystkich serii, na które rzucę okiem.

Saint Seiya Omega

  
Jestem jedną z tych niewielu osób, które w dzieciństwie nie oglądały w polskiej telewizji Rycerzy Zodiaku, a to z prostej przyczyny – zwyczajnie nie miałam programu, na którym to leciało. Jako że seria została przez wielu okrzyknięta kultową, postanowiłam nadrobić braki i w końcu ją obejrzeć. Akurat, gdy skończyłam, zaczęto emitować kontynuację popularnej dwadzieścia lat temu serii. Jedno jest pewne – nowa seria pokazała, jak nie powinno się robić anime.
Omega ma jedną zasadniczą wadę: bierze z pierwszej serii wszystko, co najgorsze, odrzucając wszelkie pozytywy, a w zamian dodając mnóstwo nowych wad. W efekcie powstała absolutnie niestrawna (przynajmniej do oglądania na serio) mieszanka, którą mało kto obejrzy z przyjemnością – fanów dawnej serii odrzuci na dzień dobry, a nowych widzów nie zachęci. Wygląda jednak na to, że w Japonii odniosła popularność, skoro wyemitowano prawie sto odcinków.
Anime składa się z dwóch części: pierwsza jest o walce z Marsem (ktoś tu chyba panteony pomylił), a druga opowiada o konflikcie z Pallas (tym razem ktoś nie zauważył, że w mitologii to ta sama osoba co Atena, shit happens). Obydwie z grubsza wyglądają tak samo – akcja rozwija się według identycznego schematu, wystarczy obejrzeć jedną i już wiadomo, jak skończy się druga. W dodatku w początkowej części wprowadzono nowe (bezsensowne) pomysły: moce polegające na żywiołach i pomniejszone wersje zbroi, z czego zrezygnowano w ogóle w części drugiej. Chyba najbardziej irytującym momentem serii były zapychacze na początku obu części (te pierwsze były mniej więcej na poziomie Bleachowego pieczenia tortu, drugie były nieco lepsze) – czemu nie wycięto połowy odcinków i nie skondensowano bardziej akcji? Zawsze dziwi mnie tego typu praktyka w anime. Poza tym nóż się w kieszeni otwierał podczas walki w Sanktuarium – tak, Brązowi znowu musieli walczyć ze Złotymi, przy czym większość pojedynków była żywcem zerżnięta z oryginalnego Saint Seiya.
Seria cierpi też na ewidentny problem z niedopasowaniem przyrostu mocy bohaterów. Pojawiają się coraz silniejsi wrogowie, więc bohaterowie też są coraz potężniejsi... do czasu pojawienia się podrzędnych sługusów kolejnego wroga, bo wtedy okazuje się, że nasi protagoniści są słabsi od niemowląt. W późniejszych epizodach zamęt z tym związany staje się jeszcze większy – są wrogowie, których Złoci Rycerze nie są w stanie tknąć, a których chwilę później pokonują Brązowi. Pomieszanie z poplątaniem.
Największą słabością Saint Seiya zawsze byli główni bohaterowie. Tym razem jest jeszcze gorzej niż zwykle, postaci są po prostu tak żałosne i nieciekawe (może z bardzo drobnymi, wręcz mikroskopijnymi wyjątkami), że aż się ich opisywać nie chce. Na poprawę humoru pojawiają się wprawdzie Legendarni Rycerze z poprzedniej serii (którym głosów użyczają Toru Furuya (Seiya – aktor się nie zmienił, więc nie dziwota, że brzmi jak staruszek), Hiroshi Kamiya (Shun nieszczęsny), Mamoru Miyano (Hyouga – ani razu nie wspomniał, że jego mama nie żyje! szok!), Ken Narita (Shiryu) oraz Tomokazu Sugita (czyli najbardziej odjazdowy Ikki w historii), więc przynajmniej jest kogo posłuchać. Złoci Rycerze, którzy wcześniej zawsze ratowali to anime, tym razem też dają ciała – żaden nie umywa się nawet do swoich poprzedników z oryginalnej serii, że już o Last Canvas miłościwie nie wspomnę (Gdzie się podziali faceci na miarę tamtejszego Rycerza Raka? Chyba wybito ich do nogi w poprzednich wojnach...).
A skoro mowa o czymś, czego nie było, to należy wspomnieć o animacji. Naprawdę, ja rozumiem mały budżet, ale stylizowanie anime na serię bardziej retro wcale nie pomogło ukryć kłopotów finansowych. Oszczędności widać nie tylko w scenach walk, ale nawet rozmowy nie są animowane. Dawno nie widziałam tyle slow motion i powtarzanych scen, już starocie są pod tym względem bardziej doprecyzowane.
Saint Seiya Omega może być zjadliwe dla widza tylko pod dwoma warunkami: albo szczerze polubi bohaterów (próbowałam, ale się nie udało), albo będzie oglądał dla czystej radości wyszydzenia wszelkich wad, bzdur i niedostatków, koniecznie w towarzystwie, które będzie się śmiać wraz z nim.
Moja ocena: 4/10, bo mimo wszystko dotrwałam do końca. 



Hoozuki no Reitetsu


Większość serii z ostatniego sezonu miało niezłe pierwsze odcinki, a potem poziom wchodził na równię pochyłą i sukcesywnie spadał. Hoozuki no Reitetsu jest przeciwieństwem tej tendencji – pierwszy odcinek był zdecydowanie najgorszy, najnudniejszy i najmniej śmieszny z całego anime. Gdyby nie to, że w drugim epizodzie rozśmieszyła mnie historia o Szatanie zwiedzającym japońskie piekło, pewnie nie dałabym tej serii kolejnej szansy, na którą z pewnością zasłużyła.
Hoozuki no Reitetsu to komedia i jako taka sprawdza się całkiem dobrze. Każdy odcinek podzielony jest na dwie historie. Niektóre z nich są zabawniejsze, inne lekko wieją nudą, ale wszystkie trzymają w miarę stabilny poziom. Rzecz jasna, głównym źródłem humoru jest postać głównego bohatera, Hozukiego, którego stoicki sposób bycia połączony z częstymi, aczkolwiek zawsze niespodziewanymi objawami wrednego, sadystycznego charakteru sprawia, że boją się go nawet władcy Piekieł. Świetnie wypadają także postacie drugoplanowe (moim faworytem został Królik, który żywi urazę do Jenota – był naprawdę przerażająco psychodeliczny w stylu Monty Pythona).
Anime powinno też dostać nagrodę za najbardziej fazowy opening sezonu.


Nawet jeśli nie spodoba się wam pierwszy odcinek, naprawdę warto dać tej serii szansę, choćby po to, by zobaczyć, jak Japończycy wyobrażają sobie piekło.
Moja ocena: 8/10.



Nagi no Asukara


Nie bardzo przepadam za seriami, których akcja skupia się li i jedynie na wątkach miłosnych, więc nie wiem, co mnie podkusiło, żeby zacząć oglądać Nagi no Asukara. To anime to właściwie nie romans, a wielokąt romantyczny – aby zrozumieć kto, w kim, kiedy, dlaczego i jak bardzo się kocha, trzeba sobie rozrysować graf. Koniecznie na wielkiej kartce i wielką ilością wolnego miejsca na ewentualne korekty i dorysowanie kolejnych strzałek.
Można pokusić się o stwierdzenie, że Nagi no Asukara to anime o niemożności porozumienia się z innymi ludźmi... Szkoda tylko, że piękne przesłanie ukrywa się w bezdennym morzu głupoty i kiczu. Wszyscy bohaterowie tak straszliwie cierpią i ciągle płaczą, a w przerwach między pogrążaniem się w bólu nieszczęśliwej miłości rozpaczają nad nieodwzajemnionym uczuciem.
To właśnie postacie są największą wadą tej serii. Ja rozumiem, wiek gimnazjalny i te sprawy, ale powinni albo zachowywać się dojrzalej, albo nie robić ze swoich uczuć takich wielkich dram. Najgorszy pod tym względem jest Hikari – powiedzieć, że jest irytujący, to mało. Przez większość anime jego jedynymi reakcjami na przeciwności losu są agresja (bezpośrednia lub słowna) albo ucieczka. Już, już, widz ma nadzieję, że chłopak zaczyna się jednak ogarniać, ale wtedy nasz dzielny bohater zazwyczaj robi ogromny krok w tył i cała szopka zaczyna się od nowa.
Z kolei do gustu przypaść może fantastyczno-baśniowa otoczka serii, o ile, rzecz jasna, przełkniemy całkowity brak logiki i totalne olanie zasad fizyki w przedstawieniu podwodnego miasta. Anime może się poszczycić naprawdę ładną oprawą graficzną, utrzymaną w morskiej, błękitno-niebiesko-białej kolorystyce. Od strony muzycznej jest trochę gorzej, wprawdzie soundtrack nie jest zły, ale wypada bardzo blado – żadna z melodii nie zapadła mi w pamięć.
Moja ocena: 5/10.



Toaru Hikuushi e no Koiuta 


Są anime, które naprawdę potrafią wkurzyć dziurawą jak sito fabułą. Toaru Hikuushi e no Koiuta zaczęło się dość przeciętnie, ale z tendencją zwyżkową. Niestety, z odcinka na odcinek seria robiła się fabularnie coraz gorsza, aż człowiek miał wrażenie, że niedługo nie tylko osiągnie dno, ale je przebije i wypadnie gdzieś w Australii.  
Fabuła tego anime zlepiona z kalek: mamy tu wielką wyprawę, wielką wojnę, wielką zemstę, wielką miłość i wielkie szanse, że po dziesięciu minutach widz zacznie ziewać z nudów. Na domiar złego, choć seria ma być o grożącej wieloma niebezpieczeństwami wyprawie w nieznane, przez połowę seansu panuje irytujący sielsko-anielski klimat (z obowiązkowym odcinkiem plażowym i festiwalem kulturowym, podczas którego bohaterowie prowadzą kafejkę). W okolicach siódmego odcinka twórcy postanowili jednak zerwać z radosną otoczką i zabawić się w Shingeki no Kyojin, przeprowadzając czystkę wśród bohaterów... Z jednej strony szkoda, że nie zrobiono tego wcześniej, bo urozmaiciłoby to jakoś nudę, z drugiej – zabicie najsympatyczniejszych i najbardziej charakterystycznych bohaterów jest tak oczywistym, chamskim wyciskaczem łez, że wątpię, by ktokolwiek się na to nabrał. Zresztą prawie wszystkie rozwiązania fabularne i stosowane często-gęsto symbole z daleka trącą kiczem.
Fani militariów chwalą realistyczne przedstawienie jednostek latających i logikę podczas bitew. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, bo się na tym nie znam, ale moim zdaniem walki – poza jedną z końcowych odcinków – nie są zbytnio widowiskowe (i jak wszystko w tej serii, wieją nudą). Denerwowało mnie natomiast skrajne odpersonalizowanie wrogich jednostek – to „oni”, „wrogowie”, pozbawieni wszelkich indywidualnych cech, a nawet twarzy (bo bohaterowie zestrzeliwują samoloty, w których nie widać nawet sylwetek przeciwników). Dzięki temu anime uniknęło pokazywania skomplikowanego problemu – co czują dzieciaki (w końcu bohaterowie mają po naście lat), które wysłano na wojnę, by zabijały innych ludzi. Oni przecież tylko strzelają do maszyn.
Toaru... to graficzny koszmarek: projekty postaci są wybitnie toporne, a na dalszym planie (czasem nawet na bliższym) ich sylwetki przemieniają się w sztywne, pozbawione twarzy kukły. Poza tym główna bohaterka ma najwyraźniej perukę sprzężoną z cieniem do powiek – jak ją zakłada, na jej twarzy automatycznie pojawia się makijaż. Normalnie cuda niewidy. Animacja pojazdów wygląda nieco lepiej, ale wszechobecna grafika komputerowa może irytować.
Moja ocena: 4/10.



Sekai Seifuku 


Jak podbijać świat, to tylko na różowo!
Sekai Seifuku, anime o moe terrorystach, już od pierwszego odcinka szturmem podbiło moje serce. Może nie jest to jakaś wybitnie skomplikowana i zmieniająca oblicze anime historia, ale jako lekka, rozrywkowa komedyjka sprawdza się znakomicie. Co tu dużo mówić, seria jest głupia i skrajnie nierealistyczna, ale za to w sympatyczny, niewymuszony sposób. Co mnie zdziwiło, mało tu fanservice’u, a jeśli już jakiś się pojawia, to nie balansuje na granicy obrzydliwości, jak to się czasem zdarza. Poza tym seria w bardzo pozytywny sposób wyśmiewa schematy występujące zazwyczaj w tego typu anime – wystarczy spojrzeć, kim jest główna bohaterka i jak zabiera się do samego podbijania świata (oraz co i kogo podbija), że nie wspomnę już o wykorzystaniu takich klisz jak sceny transformacji głównych bohaterów czy znanego motywu „wystarczy, że założę maskę, a rodzona matka mnie nie pozna”.
Oprócz epizodycznych, humorystycznych historyjek pojawiły się też sceny bardziej dramatyczne – zwłaszcza w końcówce serii, ale twórcom udało się uniknąć zbytniej przesady, na koniec obracając nadchodzącą tragedię w komedię. Trzeba też przyznać, że mimo początkowego wrażenia epizodyczności, fabuła prowadzona jest konsekwentnie i spójnie, zmierzając do wieńczącego główny wątek finału.
Cóż można jeszcze dodać? Jeśli nie wierzycie, że palenie tytoniu jest złe i szkodliwe dla zdrowia, koniecznie obejrzyjcie to anime.
Moja ocena: 7/10.



Magi: The Kingdom of Magic


Jako że jestem na bieżąco z mangą Magi, znałam dokładnie przebieg fabularny drugiego sezonu anime, więc nie będę się nad nim zbytnio rozwodzić. Powiem tylko, że jest to ekranizacja najlepszej jak dotąd części historii (będącej dowodem na prawdziwy talent Magi do tworzenia trudnych do zażegnania, skomplikowanych konfliktów politycznych, w których właściwie żadna ze stron nie ma racji), więc jeśli komuś spodobał się sezon pierwszy, tym bardziej powinien sięgnąć po drugi, zwłaszcza że tym razem studio animacyjne nie pokusiło się o przeróbki oryginalnego scenariusza. I dobrze, bo oszczędzili mi takiego zgrzytania zębami jak pod koniec poprzedniej serii, kiedy zaserwowano nam ogromną porcję głupoty i bezsensu.
Od strony graficznej seria również wypada lepiej niż jej poprzedniczka, chociaż zdarzały się pod tym względem gorsze epizody, a podczas ostatecznej walki z ostatnich epizodów miałam wrażenie, że ktoś tu źle rozplanował fundusze – chwilami animacja była wybitnie toporna. Mimo wszystko fajnie było znowu zobaczyć wszystkich tych bohaterów w ruchu i kolorze. Openingi i endingi też są całkiem niezłe, ale żaden nie spodobał mi się tak bardzo jak czołówka z pierwszej serii, za to soundtrack wyraźnie ewoluował w dobrym kierunku.
Moja ocena: 9/10.

czwartek, 3 kwietnia 2014

Sezon anime zima 2014 - końcowe wrażenia, cz. III



Kill la Kill



Nowa seria twórców Tengen Toppa Gurren Lagann to od samiutkiego początku dzika jazda bez trzymanki. Co nam tam zdrowy rozsądek, realizm, proza życia codziennego czy choćby zwyczajna proporcjonalność, w Kill la Kill wszystko dzieje się szybciej, dosadniej, patetyczniej i ogólnie bardziej.
Do tego anime trzeba podchodzić z dużym dystansem i niczego nie traktować na serio. Już samo wyjściowe założenie serii – bojowe mundurki szkolne – z daleka trąci niebywałym absurdem, a dalej jest pod tym względem jeszcze gorzej, szczególnie po wprowadzeniu iście Gombrowiczowskiej opozycji nagość-ubranie, kosmitów i karkołomnego planu ratowania przed nimi świata. Za to jedno jest pewne: po obejrzeniu Kill la Kill fraza „świecić gołym tyłkiem” nabiera nowych, dość niepokojących znaczeń. Wszechobecny fanserwis, podciągnięty do roli jednego z naczelnych praw rządzących logiką serii, może albo zniechęcić, albo przyciągnąć niczym lep na muchy żądnych tego typu wrażeń fanów. Osobiście zdecydowałam się go ignorować, bo bez tego pewnie nie dałabym rady obejrzeć Kill la Kill do końca (choć w końcowych odcinkach nawet i ja wymiękłam – większość scen z Ragyou była po prostu niesmaczna i obrzydliwa, znacznie obniżyłam wtedy swoją ocenę serii).
Anime jest całkowicie nastawione na rozrywkę, nie niesie żadnego głębszego przesłania, a i o skomplikowanej fabule nie ma co marzyć. Irytuje nieco ślamazarność pierwszych odcinków, opartych na schemacie „potwór tygodnia”, ale na szczęście twórcy szybko od tego odchodzą. Mimo wszystko to pod względem fabularnym seria zawodzi najbardziej – poza przejaskrawioną i zwariowaną otoczką nie ma tu w zasadzie nic oryginalnego.
Postaci – tak jak zresztą wszystko w tym anime – są przekombinowane i przerysowane, zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i w sposób działania. Nie będę się o nich za dużo rozpisywać, bo łatwo tu o spoiler, wspomnę może tylko, że moją ulubienicą została Mako Mankanshoku, postać stworzona z myślą o efekcie komediowym, ale jakże przy tym urocza. No i to jej „Alleluja”... 

Tyle dużo Mako!
 
Pod względem graficznym seria nie prezentuje się zbyt ładnie – można powiedzieć, że nawiązuje pod tym względem do stylistyki typowej dla zachodniej animacji. W każdym razie widać, że ograniczenia budżetowe twórcy postanowili wykorzystać jako środek wyrazu, bo nie tylko ich nie ukrywają, ale jawnie świecą nimi po oczach. Z kolei muzyka jest świetna – co mnie nie zdziwiło, bo jej twórcą jest Hiroyuki Sawano, który wcześniej skomponował OST do Gilty Crown czy Attack on Titan. Zdaje się, że i ten jego soundtrack na stale zagości na mojej playliście.
Moja ocena: 6/10.



Golden Time


Kolejne (które to już?) rozczarowanie poprzednich sezonów. Anime zaczęło się przyzwoicie i zapowiadało się na całkiem porządną komedię romantyczno-obyczajową. Tak było do momentu wprowadzenia wątku amnezji, po którym to zabiegu pozostało się tylko za głowę złapać i patrzyć, jak scenariusz sam się obraca w ruinę. Jeszcze sceny komediowe wychodziły jako-tako, ale gdy tylko seria próbowała być bardziej dramatyczna, stawała się gniotem nie do oglądania.  
Główny problem tego anime polega na tym, że bohaterowie sami nie wiedzą, czego chcą. W jednej chwili są w sobie niebotycznie zakochani, by potem nagle stwierdzić, że im przeszło, bo napotkali w związku jakiś problem. Założę się, że zamysłem twórców było wzbudzenie w widzu współczucia dla ciężko doświadczonych bohaterów, ale udało im się wywołać tylko irytację i zgrzytanie zębami. Wszystkie postacie z Golden Time są chyba upośledzone emocjonalnie, a ich reakcje na trudności przywodzą na myśl przedszkolaków, nie dorosłych ludzi na studiach. Zresztą, samego studiowania tu jak na lekarstwo – bohaterowie niby są na prawie, więc dziwię się, że jeszcze ich nie wywalili ze studiów za totalny brak nauki.
Kolejnym gwoździem do trumny serii są bohaterowie. Początkowo nawet polubiłam Koko – jako że już na pierwszy rzut oka widać było, że posiada całkiem sporo wad, co jest ewenementem w anime romantycznych, w których bohaterki są raczej skrajnie wyidealizowanymi konstruktami niż realistycznie przedstawionymi ludźmi. Cóż z tego, kiedy realizm szybko poszedł się paść, a wahania nastrojów i szalone akcje Koko szybko zaczęły irytować i zwyczajnie nudzić. Jeśli chodzi o Banriego, to mam tylko jedno do powiedzenia – nie. Mięczak, który wpada w dziką panikę i na każdy problem reaguje ucieczką albo zaszyciem się w kącie w celu wypłakiwania sobie oczu, a na domiar złego zrzuca winę za swoje niepowodzenia na innych, nie jest według mnie bohaterem. Nie jest nawet facetem, tylko amebą. Niech więc jak najszybciej odpłynie w morze niepamięci, tak jak cała ta seria.
Moja ocena: 5/10.

Strike the Blood


W ostatnich sezonach sporo było anime szkolno-przygodowych o nastolatkach z nadnaturalnymi mocami. Wśród nich Strike the Blood jest pozycją nie najgorszą, ale w żaden sposób nie wybijającą się ponad przeciętność. Już po obejrzeniu pierwszego odcinka nasuwa się niezwykłe podobieństwo do Toaru Majutsu no Index – zarówno jeśli chodzi o sposób budowania fabuły, jak i same postacie. Zresztą nic w tym dziwnego, skoro obie serie są adaptacjami light novel z tego samego gatunku.
Jak na mój gust w serii było trochę za dużo fanserwisu, choć harem gromadzący się wokół bohatera tym razem tak nie raził w oczy, jak to bywa w tego typu anime (przynajmniej bohaterki w większości były sensowne, a protagonista, choć nadmierną inteligencją nie grzeszył, kiedy przychodziło co do czego, potrafił przynajmniej porządnie przyłożyć przeciwnikowi, nie wygłaszając przy tym długich i nudnych przemów). Anime składa się z paru kilkuodcinkowych (zazwyczaj zajmowały około czterech epizodów) historii, z których każda całkiem nieźle się broni, ale szkoda, że nie łączą się w jakąś bardziej złożoną całość – ot, bohater raz jeszcze wpada po uszy w kłopoty, walczy z innymi przeciwnikami, „zalicza” (a właściwie podgryza jako rasowy wampir) kolejne panienki i odblokowuje nową moc. I tak w koło Macieju, praktycznie bez żadnych urozmaiceń schematu.
Moja ocena: 7/10.

Gin no Saji 


Właściwie moje wrażenia po tej serii mogę krótko i zwięźle podsumować jednym obrazkiem:  


Gin no Saji 2 to najokrutniejsza seria, jaką me oczy widziały. Nikt tak jak Arakawa nie potrafi dobić swoich fanów. Autorka mangi, na podstawie której powstało to anime, doskonale wie, kiedy bez ostrzeżenia przywalić widzowi w żołądek, by naprawdę zabolało. Bez skrupułów miażdży uczucia oglądającego, płynnie przechodząc z sympatycznej komedii do podanego bez żadnych umileń, obdartego ze złudzeń, brutalnego, codziennego życia.
Drugi sezon Gin no Saji jest bezpośrednią kontynuacją pierwszego. Widać, że postaci powoli ewoluują, zmienia się ich podejście do życia, a fabuła – choć niespiesznie – wciąż nabiera rozpędu. Refleksyjno-melancholijny klimat przeplata się na zmianę z dowcipnymi scenami i humorem słownym, a autorce udaje się zachować pomiędzy nimi idealną równowagę.
Od strony technicznej seria prezentuje się właściwie tak samo jak sezon poprzedni. Czołówce i piosence końcowej towarzyszą bardzo przyjemne piosenki, warto też zwrócić uwagę na przeurocze akwarelowe grafiki z endingu. Aż żal sobie ich na tapetę nie przerobić. 


Nie potrafię pisać o tym anime inaczej niż w samych superlatywach. Po namyśle stwierdziłam, że drugi sezon był dużo lepszy od pierwszego, stąd najwyższa możliwa ocena.
Moja ocena 10/10.