Tak jakoś niepostrzeżenie nadszedł koniec sezonu – wprawdzie
czerwiec jeszcze trwa w najlepsze, ale wyemitowano już ostatnie odcinki kilku anime.
Nieskoi
Opis: Raku
Ichijou to zwyczajny licealista. No, powiedzmy... Byłby zwyczajnym licealistą,
gdyby nie to, że jest przyszłą głową rodziny yakuzy zwanej Shuei-gumi. Dziesięć
lat temu Raku złożył obietnicę pewnej dziewczynie. Przyrzekli sobie, że wezmą
ślub, gdy jeszcze kiedyś się spotkają. Od tej pory Raku nigdy nie rozstaje się
z naszyjnikiem, który dostał od dziewczęcia. Pewnego dnia do klasy chłopaka
przenosi się piękna dziewczyna, Chitoge Kirisaki. Jak to między licealistami
bywa, natychmiast zaczyna ich łączyć nienawiść od pierwszego wejrzenia. Jednak
życie nie jest takie proste i bohaterowie muszą zmierzyć się z przedziwnym
zrządzeniem losu...
Końcowe wrażenia:
Są serie, które pomimo dobrego pierwszego wejrzenia rozczarowują
w miarę seansu – i Nisekoi należy do właśnie takich anime. To mógł być całkiem
dobry romans, a wyszła mocno przeciętna haremówka bez sensownego i domykającego choćby poboczne wątki
zakończenia. Niezdecydowanie protagonisty było zabawne przez parę pierwszych
odcinków, ale kiedy do obsady zaczęły dołączać kolejne bohaterki, które – a jakże!
– bez wyjątku czuły miętę do Raku i w większości przypadków były powiązane z
tajemnicą z przeszłości, chłopak zaczął mnie niemiłosiernie wkurzać brakiem
kręgosłupa. Cóż, nie lubię haremów, więc wszystkie wady tego gatunku od razu
rzucały mi się w oczy.
Seria całkiem nieźle radzi sobie z motaniem sytuacji
uczuciowej bohaterów (tutaj dodam jeszcze, że dużą zaletą było ukazanie uczuć bohaterek
z ich punktu widzenia – anime potrafiło w przekonujący sposób pokazać, dlaczego
dziewczyny zakochały się w Raku), ale z rozplątywaniem tych wątków idzie dużo
gorzej. To, że nie ma jednoznacznego zakończenia, spowodowane jest materiałem
źródłowym – w końcu anime powstało na podstawie niezakończonej jeszcze mangi –
ale nie mogę wybaczyć serii braku silniejszego akcentu, jakiegoś spiętrzenia
tajemnic czy zwrotu akcji, który zachęciłby mnie do sięgnięcia po pierwowzór
czy kolejny sezon (o ile powstanie). Wyjątkowo nierówna jest też sama fabuła Nisekoi
– począwszy od dość idiotycznych założeń, a skończywszy na samym poprowadzeniu głównego
wątku, który chwilami drepcze w miejscu, posiłkując się zapychaczowymi
wstawkami, więc autorzy, zamiast doprowadzić do jakiegoś przełomu w relacjach
między postaciami, wrzucają kolejną postać, która jeszcze bardziej plącze i tak
już zagmatwaną sytuację.
O dziurach logicznych można powiedzieć bardzo wiele. Sam
główny pomysł obietnicy złożonej w wieku bardzo szczenięcym jest wyjątkowo
idiotyczny – zwłaszcza że bohaterowie sami nie pamiętają, jaką przysięgę i komu
złożyli. W anime denerwuje także zbyt nierealistyczne podejście do realiów
świata przedstawionego – autorzy raz na jakiś czas zapominają, że Raku i
Chitoge mieli udawać przed światem parę, a także o tym, że bohaterów na każdym
kroku powinni śledzić gangsterzy z ich rodzin... Jeszcze zabawniej jest, gdy na
scenę wkracza bohaterka, której ojciec pracuje w policji – w związku z czym
policjanci towarzyszą jej niczym prywatna ochrona. Takie rzeczy to tylko w
Japonii. Tego typu wpadek w całej serii jest mnóstwo – ja rozumiem, że od
komedii nie należy wymagać krańcowego realizmu, ale pewne granice należałoby
jednak zachować, bo widzimisię autora nie zastąpi spójnego przedstawienia
świata.
Co ratuje serię? Całkiem sympatyczni bohaterowie – Chitoge i
Onodera są ciekawymi i dobrze skonstruowanymi postaciami; choć początkowo
sprawiają wrażenie typowych dziewczątek z anime, ten schemat został całkiem
dobrze zrealizowany. W sumie trudno się dziwić głównemu bohaterowi, że ma
trudności z wyborem między tymi dwoma paniami – z drugiej strony sam protagonista
sprawia wrażenie, że jest mu wszystko jedno, byleby tylko zdobyć jakąś
dziewczynę. Pomijając jednak niezdecydowanie w sprawach sercowych, Raku też da
się polubić – może nie jest wybitnie charyzmatycznym bohaterem, ale na tle
kolegów z innych haremowych serii prezentuje się wcale nieźle.
Seria ma szanse spodobać się wszystkim, którzy lubią
specyficzny styl animacji Shaftu. Wprawdzie twórcy nie szarżowali z
udziwnieniami aż tak, jak im się to czasem zdarza, ale już na pierwszy rzut oka
widać, jakie studio wypuściło tę produkcję. Anime poszczycić się może bardzo
ładną kreską – postaci wyglądają dobrze nawet w wersji chibi. Od strony muzycznej
seria wypada dość przeciętnie, poza jednym fletowym motywem muzyka jakoś mnie
nie zachwyciła.
Moja ocena: 6/10.
Mushishi Zoku Shou
Opis: Ciąg dalszy
przygód Ginko, badacza tajemniczych istot zwanych mushi.
Końcowe wrażenia:
Zazwyczaj tak bywa, że o złych seriach można pisać dużo. Łatwo
jest wyliczać wady, wyzłośliwiać się z powodu potknięć i wyśmiewać głupie błędy.
Tymczasem opis serii naprawdę dobrej okazuje się dużo trudniejszy. Jak tu
bowiem ocenić takie Mushishi, nie pisząc co drugie słowo „genialne”, „świetne”, „cudowne”
lub „wspaniałe”?
Dziesięć odcinków drugiego sezonu Mushishi po raz kolejny
przenosi nas do świata, w którym obok ludzi żyją przedziwne istoty zwane mushi – ni to rośliny, ni zwierzęta, nieposiadające własnej woli czy złych lub dobrych zamiarów, a mimo to wpływające
na ludzkie losy. Tak jak w poprzednim sezonie, przywoływanie kolejnych mushi jest tylko pretekstem do pokazania
ciekawych i bardzo klimatycznych historii o życiu, często niezwykle
dramatycznych i okrutnych w swojej prawdziwości. Opowieści z sezonu drugiego
skupiają się głównie na mushi
związanych z żywiołami i światem przyrody, a każda ma swoisty klimat i niepowtarzalne
przesłanie. Najbardziej spodobała mi się historia o prastarym drzewie wiśniowym,
choć inne również głęboko zapadły mi w pamięć.
Na klimatyczność serialu duży wpływ ma muzyka – spokojne,
ale niepokojące melodie są idealnie dobrane do tego, co widzimy na ekranie. Dużą
zaletą serii jest też przepiękna piosenka początkowa.
Graficznie seria nie odbiega od swojej poprzedniczki – po raz
kolejny mamy do czynienia z przepięknymi tłami, ale dość schematycznymi i mało
charakterystycznymi sylwetkami postaci. Bogactwo grafiki widać szczególnie w kolorowych
odcinkach opowiadających o wiośnie czy lecie – jesienne i zimowe epizody utrzymane
są zazwyczaj w burej, ponurej kolorystyce, współgrającej z tematem opowieści.
Mushishi Zoku Shou to nie anime dla każdego –
wiele osób może nie docenić spokojnego klimatu i melancholijnej refleksyjności
opisywanych historii. Nie jest to seria oparta na wartkiej akcji, ale
miłośnikom serii obyczajowych z nutką fantastyki z pewnością się spodoba.
Moja ocena: 9/10.
Kamigami no Asobi
~Ludere deorum~
Opis: Więzi
pomiędzy światami bogów i ludzi uległy osłabieniu. Zeus, obawiając się
negatywnych następstw tego zjawiska, postanawia stworzyć szkołę dla bogów.
Trafia do niej także Yui Kusanagi, której zadaniem będzie nauczyć grupkę
młodych i przystojnych bogów, czym jest miłość.
Końcowe wrażenia:
Adaptacja gry otome
z sezonu wiosennego pod jednym względem zawodzi, a pod innym spełnia wszelkie
oczekiwania. Rzecz jasna, po tego typu serii nikt chyba nie spodziewa się głębokich
przesłań, poruszania ważkich tematów czy choćby odrobiny logiki, bo takie anime
tworzone są w celach wyłącznie rozrywkowych.
Ci, którzy liczyli na niezamierzoną przez twórców głupkowatą
komedię, z pewnością się nie zawiodą. Jak już wspomniałam w notce o pierwszych
wrażeniach, Kamigami potrafi przyprawić o głupawkę już w ciągu pierwszych minut.
Przyznam jednak szczerze, że po dwóch-trzech odcinkach widz zaczyna
przyzwyczajać się do poziomu głupoty i skrajnie niekanoniczne przedstawienie
bogów przestaje już robić na nim takie wrażenie. Z drugiej strony, twórcy nie
ustają w wysiłkach i raz na jakiś czas dostajemy po głowie obuchem kolejnego
idiotycznego pomysłu (takiego jak na przykład organizowanie bożonarodzeniowego
kiermaszu przez bogów z czterech pogańskich panteonów).
Anime jednak zawodzi na całej linii, gdy weźmiemy po uwagę bohaterów.
Choć protagonistka jest całkiem sensowna (im dalej w las, tym bardziej staje
się bierna i nieogarnięta, ale do poziomu bohaterki Amnesii nawet w najgorszych chwilach jej daleko), to bishouneni wołają o pomstę do nieba albo
przynajmniej o solidny, porządnie spopielający piorun. To ogromna wada w
przypadku reverse haremu, który –
przynajmniej w zamyśle – powinno się przecież oglądać, by powzdychać do
pięknych i wspaniałych panów. Tymczasem dostajemy zbieraninę przedstawicieli
płci (niekoniecznie) brzydszej, z których każdy powinien dawno wylądować w
pokoju bez klamek, ewentualnie wrócić do przedszkola.
Słowa Thota idealnie podsumowują większość bohaterów.
Umiarkowaną sympatię wzbudził we mnie tylko Susanoo (być
może dlatego, że nie znam tak dobrze mitologii japońskiej, więc nie wiem, jak
bardzo go w tym anime skrzywdzono), no i może jeszcze Loki, który przynajmniej
jest zabawny. Tsukuyomi stanowi raczej tło niż pełnoprawnego bohatera, Hades
stał się niezamierzonym elementem komicznym, a Apollo i Baldur, choć najważniejsi
pod względem fabularnym, są też pierwszymi kandydatami do zakładu zamkniętego
(poza tym ten pierwszy ma tak okropnie dobranego seiyu, że sam jego głos budzi
skrajną niechęć). Gdzieś w tle pałętają się jeszcze Dionizos i Thor (nie da się
ich poderwać w grze, więc i w anime robią głównie za nudnych statystów), a
także mocno upośledzony umysłowo Anubis (który miał być chyba słodki i
zabawny), choleryczny Thot (występujący w charakterze nauczyciela, choć sam wie
jeszcze mniej niż Jon Snow) oraz oczywiście Zeus, przez którego zaczęła się
cała draka. Jak widać, bohaterów jest sporo, ale cóż z tego, skoro nie ma w
czym wybierać.
Pod względem graficzno-muzycznym seria prezentuje się
całkiem nieźle. W wielu ujęciach widać oszczędności (zwłaszcza gdy mamy do
czynienia z tłumami), ale bohaterowie nie straszą krzywymi mordkami, a animacja
w większości przypadków jest poprawna. Sam soundtrack jest przyjemny dla ucha,
za to opening i ending stanowią najkoszmarniejsze gnioty, jakie zdarzyło mi się
słyszeć w anime. Na litość (nomen omen) boską, niech ktoś wytłumaczy tym seiyu, że nie umieją śpiewać i nie
powinni tego robić! To straszne, że nawet Hiroshi Kamiya, który w paru innych
seriach całkiem nieźle radził sobie z wokalem, w Kamigami brzmi, jakby
ktoś go mordował tępym narzędziem.
Moja ocena: 6/10.