poniedziałek, 30 grudnia 2013

Sezon anime jesień 2013 - zakończone serie

Jako że leniwe ze mnie stworzenie, a i napisanie recenzji wszystkich serii, jakie skończyły się wraz z jesiennym sezonem, przekraczałoby moje siły i możliwości czasowe, postanowiłam zrobić tylko krótki (na ile się dało) spis wrażeń z obejrzanych anime. 


Galilei Donna 


Tak to już bywa, że serie na podstawie oryginalnego scenariusza zazwyczaj rozczarowują. Mam wrażenie, że tym razem ktoś stwierdził, iż zrobi anime, które spodoba się każdemu. W efekcie w Galilei Donna mamy (niekoniecznie w tej kolejności) małoletniego geniusza płci żeńskiej, Galileusza, mechy, dziwne latające machiny, złą i knującą przejęcie władzy nad światem (przez kontrolowanie zasobów) organizację, podróż w poszukiwaniu prawdy, nieuzasadnione uwięzienie, rychły koniec świata, piratów, problemy rodzinne, amnezję, niepotrzebną śmierć trzecioplanowych bohaterów, tajemniczy skarb, oczywistą zdradę, tragiczną przeszłość, podróż w czasie, niespełnioną miłość, najdziwniejszy incest w historii anime, bitwę powietrzną, a jako wisienka na torcie pojawia się kulminacyjna scena sądowa. I to wszystko w jedenastu odcinkach. Po obiecującym (choć wymagającym przymknięcia oka na dziury logiczne) początku dostaliśmy mocno średnie rozwinięcie i zawodzące wszelkie nadzieje zakończenie.
A wbrew pozorom fabuła wcale mogła nie być taka zła. Wciśnięto tu na siłę zbyt wiele kliszy i schematów, ale ten grzech można by wybaczyć, gdyby wątek przewodni poprowadzono z sensem i konsekwentnie. Tymczasem twórców zwyczajnie poniosła wyobraźnia, w efekcie scenariusz pod względem dziur przypomina ser szwajcarski. Co zaskakujące, w porównaniu z fabułą postaci nie wypadają tak źle, choć dość sztampowe, są pełnokrwiste i od razu zapadają w pamięć. Szkoda tylko, że w ostatnim odcinku nagle wszyscy wypadają ze swoich ról. Miałam wrażenie, że na potrzeby scenariusza większość z postaci nagle zrezygnowała ze swoich motywacji i planów, by podporządkować się imperatywowi happy endu.
Od strony graficznej seria prezentuje się całkiem nieźle. Projekty postaci są naprawdę ładne – ba, bohaterki czasem nawet zmieniają stroje. Postaci dobrze wyglądają w ruchu, a ich sylwetki nie deformują się po przejściu na dalszy plan, również efekty komputerowe zastosowano z wyczuciem, dzięki czemu nie gryzą się ze standardową animacją. Z kolei ścieżka dźwiękowa niespecjalnie daje się zapamiętać. Wyjątkiem jest całkiem niezły opening.  
Moja ocena: 6/10.


Gingitsune


Okruchy życia z elementem nadnaturalnym w postaci bóstw, duchów czy innych japońskich demonów nie stanowią jakiejś nowości. Przepis na sukces takich serii jest prosty: przedstawiamy ciepłą, choć czasem banalną historię, która nie musi być oryginalna czy powalająca, wystarczy, że jest sympatyczna. W Gingitsune nie do końca się to udało, głównie za sprawą mdłych i nijakich bohaterów, którzy nie potrafili mnie sobą zaciekawić. To, co miało wzruszać, zwyczajnie nudziło, a problemy bohaterów wydawały mi się banalne i niewarte poświęconego im czasu.
Wielką zaletą serii jest realistyczne przedstawienie życia w shintostycznym chramie. Twórcy zdecydowali się wyjaśnić pochodzenie i znaczenie wielu japońskich obyczajów i praktyk religijnych związanych z tego typu świątyniami. Uważny widz może się więc wiele dowiedzieć o zwyczajach w Kraju Kwitnącej Wiśni, zwłaszcza że wyjaśnienia są proste i nie straszą tanim dydaktyzmem.
Pod względem graficznym seria prezentuje się nadzwyczaj ubogo. Nie mam nic do zarzucenia designowi ludzkich bohaterów, ale do samego końca nie potrafiłam się przekonać do projektów postaci boskich wysłanników. Nawiązują do wyobrażeń pochodzących z japońskich wierzeń, ale mimo wszystko w porównaniu z innymi seriami wypadają po prostu brzydko, karykaturalnie i zwyczajnie nieciekawie.
Summa sumarum, anime ogląda się przyjemnie, ale po obejrzeniu widz ma wrażenie, że właściwie nic nie zobaczył.
Moja ocena: 6/10.


Kakumeiki Valvrave 2nd Season


Nie lubię mechów. Jeśli coś zdoła mnie przekonać do obejrzenia anime, w którym bohaterowie siadają za sterami wielkich robotów zamiast zwyczajnie i prozaicznie tłuc się po mordach, to jest to tylko dobra fabuła.
Kakumeiki Valvrave jest ewenementem. Obiektywnie rzecz biorąc, to anime składa się z samych klisz i schematów. To wszystko już było – w takim czy innym natężeniu, w podobnej lub lekko zmienionej formie, ale gdzieś tam to widzieliśmy. Teoretycznie jest to seria o dość poważnej tematyce, traumatycznych doświadczeniach i licznych tragediach. W praktyce niebywałe wręcz stężenie patosu i taniego dramatu nie pozwala tego anime traktować poważnie, z czego tworzące serię studio Sunrise najwyraźniej zdało sobie sprawę i postanowiło udowodnić, że maksyma „co za dużo, to niezdrowo” Kakumeiki Valvrave najwyraźniej nie dotyczy.
To było dobre anime. Nie jakieś szczególnie wybitne, ale po prostu dostarczyło mi niewiarygodnej fazy i długotrwałej głupawki. I był tam L-Elf. Zaprawdę, powiadam Wam, warto obejrzeć tę serię tylko po to, by posłuchać, jak japońscy seiyu wymawiają to imię.
Moja ocena: 8/10.


Kyoukai no Kanata


Produkcjom studia Kyoto Animation już dawno przypięto łatkę ładnych graficznie anime, które w zasadzie traktują o niczym – a raczej o ładnych dziewczynkach (lub chłopcach, jak w przypadku Free!) robiących słodkie rzeczy. Tym razem zamiast kolejnych okruchów życia studio postanowiło wypuścić anime typu szkolna seria o bohaterach z supermocami.
Po pierwszym odcinku Kyoukai no Kanata zapowiadało się naprawdę nieźle – śliczne (choć standardowe dla studia) projekty postaci i niebywale dopracowana, dynamiczna animacja w połączeniu z komedią z domieszką dramatu... co mogło pójść źle? Niestety, to co najważniejsze – sama fabuła, wtórna, przewidywalna i zwieńczona rozczarowującym zakończeniem (choć gdyby nie ostatnia scena, serię zapewne oceniłabym ją o oczko wyżej). Ogółem dużo lepiej oglądało mi się sceny czysto komediowe niż stanowiące meritum anime wątki dramatyczne. Wprawdzie fabuła ładnie zamyka się w tych dwunastu odcinkach, ale po obejrzeniu całości miałam wrażenie niedosytu – wiele drugoplanowych wątków zostało nierozwiązanych, więc zapewne można liczyć na kontynuację.
Trudną do oceny stroną anime są bohaterowie. Z jednej strony, wszyscy przypadli mi do gustu i nawet męcząca w pierwszej chwili Kuriyama po bliższym poznaniu okazała się rezolutną i sympatyczną postacią. Problem polega na tym, że im bardziej rozwijają się dotyczące ich wątki dramatyczne i im więcej dowiadujemy się o tragicznych przeszłościach, tym bardziej sztampowi i nudni stają się bohaterowie.
Mimo wszystko Kyoukai no Kanata stanowi przyzwoite anime rozrywkowe. Jeśli nie oczekujecie zbyt rozbudowanej i odkrywczej fabuły i szukacie serii przygodowej w sam raz do obejrzenia w jeden długi wieczór, to mogę śmiało polecić to anime.  
Moja ocena: 7/10.


Kyousou Giga (TV) 


Jak już wspomniałam, serie na postawie oryginalnego pomysłu mają to do siebie, że zazwyczaj rozczarowują nieprzemyślanym i dziurawym jak sito scenariuszem. Na szczęście istnieją chlubne wyjątki od tej reguły, a jednym z nich jest Kyousou Giga.
Losy tego anime są długie i skomplikowane. Początkowo zapowiadane było jako film, potem ukazał się niespełna półgodzinny odcinek wyemitowany w Internecie. Projekt spotkał się z dużym entuzjazmem widzów i w 2012 roku pojawiło się pięć kolejnych, tym razem dziesięciominutowych odcinków. Wreszcie Kyousou Giga zadebiutowała w telewizji – pierwszą ONA z 2011 roku (z kilkoma przeróbkami) wyemitowano jako odcinek zerowy, a pięć odcinków z 2012 roku rozwinięto i zgrabnie wpleciono w pozostałe wątki.
Seria zachwyca przede wszystkim prostą, ale przeprowadzoną z rozmachem fabułą i światem przedstawionym – szalonym, jaskrawo-pastelowym i niezwykle wyrazistym. Zwariowana rzeczywistość Lustrzanej Stolicy, gdzie żyją razem ludzie, demony i święci, została gęsto podlana klimatem rodem z Alicji w Krainie Czarów. Nie rozczarowuje też zakończenie – satysfakcjonująco wyjaśnia wszystkie zagadki i zgrabnie domyka rozpoczęte wcześniej wątki.
Jest tu akcja, tajemnice do rozwiązania, trochę dramatu i mnóstwo komedii. Są bohaterowie, których nie sposób nie polubić – przy czym nikt tak naprawdę nie jest taki, jak wydaje się na pierwszy rzut oka.
Seria może poszczycić się naprawdę zróżnicowanym soundtrackiem oraz świetną grą seiyu. Z drugiej strony kanciasta i chwilami zbyt uproszczona grafika w połączeniu z niezwykle dynamiczną animacją nie każdemu może przypaść do gustu.
Moja ocena: 9/10.


Little Busters! Refrain


Obejrzałam drugi sezon tej serii tylko po to, by dowiedzieć się, jak zakończy się główny wątek i wyjaśni się „tajemnica świata”. Pierwszy sezon rozczarował mnie zarówno pod względem grafiki, jak i fabuły i bohaterów, drugi – choć trudno w to uwierzyć – jest pod tym względem jeszcze gorszy.
Pod względem bohaterów niewiele się tu zmieniło. Choć cały czas jest mowa o dojrzewaniu i dorastaniu postaci, to najwyraźniej niedorozwinięte umysłowo piszczące bohaterki dalej nie zmądrzały (choć na szczęście mają mniej czasu antenowego), a protagonista wciąż jest mdły, irytujący i nijaki. Fabuła – poza pierwszymi odcinkami, poświęconymi Kurugayi (która wydawała mi się najsympatyczniejszą bohaterką, a której wątek boleśnie rozczarował) poświęcona jest finalnemu wątkowi zagadki świata. Jak można było się domyślać, rozwiązanie okazało się banalnie proste i przewidywalne, a na dodatek optymistycznie naiwne i tak przesłodzone, że do każdego odcinka powinno być dołączone ostrzeżenie o niebezpieczeństwach próchnicy. Nie mam nic przeciwko happy endom, ale zakończenie tej serii w kilka minut zrujnowało cały klimat i z mozołem budowane napięcie poprzednich odcinków. Przez kilkanaście epizodów anime traktowało o dojrzewaniu do życia w prawdziwym, brutalnym świecie, gdzie nieszczęść nie można odwrócić i tylko siła charakteru pozwala przetrwać, a zakończono je radosnym stwierdzeniem, że friendship is magic i leczy wszelkie złamania, rany otwarte i krwotoki. Alleluja!
Little Busters! Refrain próbuje grać na uczuciach widza, serwując łzawy dramat skwitowany naiwnym happy endem. Być może nie należę do docelowych widzów tego anime, być może są ludzie, dla których ta seria stanowi wspaniałe okruchy życia i poruszający wyciskacz łez, przy oglądaniu którego nie można powstrzymać się od płaczu. Być może. Dla mnie to niestrawna i nudna jak flaki z olejem historia o głupawym zakończeniu. Nie polecam.
Moja ocena: 2/10.


Monogatari Series: Second Season

Kontynuacja serii spod znaku Monogatari nie rozczarowuje. Największą zaletą tego anime jest ograniczenie fanserwisu w stosunku do poprzednich odsłon cyklu. Czy seria, w której w zasadzie wszyscy tylko mówią i mówią (i tym razem nikt nikomu zębów nie myje), może zdobyć popularność? Sądząc po internetowych opiniach, tak.
Jak tak zastanawiam się nad wadami tej serii, to nie mogę nie wspomnieć, że anime jest wyraźnie przegadane. Podczas gdy w poprzednich sezonach długie i dowcipne rozmowy równoważyły się ze scenami akcji, tu tych drugich jest naprawdę jak na lekarstwo. Chwilami miałam przez to wrażenie zmęczenia materiału – w końcu ile można oglądać gadające głowy, wprawdzie pokazane w specyficzny, tak charakterystyczny dla tej serii shaftowski sposób, ale w gruncie rzeczy wciąż takie same.
Anime na szczęście broni się pod względem fabularnym – może i ciągle gadają, ale przynajmniej z sensem i ciekawie, dzięki czemu na światło dzienne wychodzą różne tajemnice tylko lekko zarysowane w poprzednich sezonach. Wiele wątków zostaje ostatecznie domkniętych, bohaterowie ewoluują w zauważalny sposób, harem staje się mniej haremowy, a wszystkie historie zaczynają się łączyć w większą całość. Pod tym względem najlepiej wypada ostatnia część, z której dowiadujemy się wielu ciekawych informacji; poznajemy też wreszcie (jak się wydaje) głównego antagonistę serii. Zresztą sama ostatnia historia jest ukazana oryginalniej niż pozostałe, głównie za sprawą wprowadzenia innego narratora, którym staje się Kaiki. Całą serię zakończono w tak wrednym momencie, że pozostaje tylko czekać z niecierpliwością na dalszy sezon. I na będące prequelem do całości Kizumonogatari, którego premiera wciąż jest odkładana z roku na rok.
Moja ocena: 8/10.

piątek, 29 listopada 2013

Mikroby atakują



Moyashimon i Moyashimon Returns

 

Czym mogą zajmować się studenci uczelni rolniczej? Zapewne odpowiecie, że pokątnym pędzeniem bimbru. I wcale się nie pomylicie. 

Moyashimon Returns

Tadayasu Sawaki to świeżo upieczony student tokijskiego Uniwersytetu Rolniczego. Pozornie niczym się nie wyróżnia, posiada jednak przedziwną (choć niezbyt w codziennym życiu przydatną) umiejętność: potrafi dojrzeć gołym okiem mikroby. Już pierwszego dnia studenckiego życia Tadayasu i jego najlepszy przyjaciel, Kei Yuuki, dołączają do grupy laboratoryjnej profesora Itsukiego, ekscentrycznego miłośnika wszelakiej fermentacji. Wraz z pozostałymi seminarzystami będą przeprowadzać związane z żywnością eksperymenty, korzystać z uciech studenckiego życia i zajmować się specjalnym projektem polegającym na samodzielnym uwarzeniu tradycyjnego sake. 

Tym, co pierwsze rzuca się w oczy już przy pobieżnym spojrzeniu na plakat reklamujący serię, są oczywiście mikroby. Widziane oczyma Tadayasu bakterie, wirusy, grzyby i wszelkie inne drobnoustroje nie przypominają bowiem znanych nam z lekcji biologii zdjęć mikroskopowych. Schematycznie narysowane i wiecznie uśmiechnięte mikroby są – co tu dużo mówić – najzwyczajniej przeurocze. Te sympatyczne stworki towarzyszą nam przez całą serię, a ich celne komentarze potrafią nieraz rozśmieszyć do łez. Drobnoustroje nie są jednak równorzędnymi bohaterami tej opowieści – zostały wprowadzone do świata przedstawionego, by w przystępny i humorystyczny sposób wytłumaczyć zjawiska biologiczne, same naprawdę rzadko biorą udział w wydarzeniach. 

Dużo ważniejsi dla fabuły są „ludzcy” bohaterowie tego anime – Tadayasu, Kei, profesor Itsuki, doktorantka Haruka Hasegawa, seminarzystki Hazuki Oikawa i Aoi Mutou oraz niepokorni studenci Takuma Kawahama i Kaoru Misato. To przeurocza gromadka, której ciężko nie polubić, mimo że w Moyashimonie nie ma postaci nieposiadającej jakiejś wady. Bohaterowie dobrze sprawdzają się w swoich rolach i są po prostu swojsko prawdziwi. Przyznam jednak, że odkryte w pewnym momencie rewelacje związane z Keiem zabiły mi na moment ćwieka, choć później przyzwyczaiłam się do takiego rozwoju tej postaci. 

Wśród bohaterów prym wiedzie oczywiście Tadayasu. Pomijając jego nadzwyczajną zdolność, wydaje się całkowicie przeciętnym chłopakiem – w pierwszej chwili wypada dość blado porównaniu z innymi, bardziej ekscentrycznymi postaciami. Dopiero po jakimś czasie przekonałam się, że ta „normalność” stanowi właśnie siłę głównego bohatera Moyashimona, który pomimo swoich nadnaturalnych zdolności nie zadziera nosa i stara się prowadzić zwyczajne życie. Zresztą sama umiejętność widzenia mikrobów nie jest typową „mocą” bohatera anime. Świata (tudzież okolic) za jej pomocą uratować się nie da, można najwyżej uchronić kolegów przed zatruciem żołądkowym – summa summarum ta zdolność bardziej przeszkadza Tadayasu w życiu niż pomaga. 


Mikroby


W Moyashimonie można wyróżnić dwa wątki: naukowy i obyczajowy. Ten pierwszy związany jest z mikrobami i sprowadza się w zasadzie do humorystycznego pokazania, jak przebiega proces fermentacji żywności i w jaki sposób przyrządza się różnego rodzaju alkohole. Oprócz tego pod koniec każdego odcinka pojawia się bonus w postaci Teatrzyku Mikrobów, w którym sympatyczne drobnoustroje wyjaśniają swoje właściwości, funkcje pełnione w organizmie człowieka czy też w procesie przetwarzania żywności oraz wywoływane przez siebie choroby. Wyjaśnienia podane są tak przystępnie, że są zrozumiałe nawet dla laików, którzy z tematyką mikrobiologii nigdy nie mieli nic wspólnego. 

Z kolei wątek obyczajowy opowiada głównie o życiu studenckim. Choć świat wkraczających w dorosłość młodych ludzi jest również pokazany w komediowy sposób, seria nie waha się wziąć na warsztat także trudniejszych tematów, takich jak wybór nowej drogi życiowej czy konieczność dostosowania się do tradycji rodzinnych i sprostania oczekiwaniom rodziców. Nad całym anime unosi się lekki smrodek dydaktyczny (związany zarówno z naukową, jak i obyczajową warstwą serii), nie jest on jednak aż tak nachalny, by mógł komukolwiek przeszkadzać. 

Moyashimon składa się z dwóch liczących sobie po jedenaście odcinków sezonów. Pierwszy z nich powstał w 2007 roku, drugi (Moyashimon Returns) wyemitowano pięć lat później. Choć druga seria stanowi bezpośrednią kontynuację, można wyczuć dość istotne różnice między oboma sezonami. Pierwszy z nich kładzie nacisk na komediową stronę serii i skupia się na różnych epizodach z życia Tadayasu i jego przyjaciół. Drugi sezon uderza w nieco poważniejsze tony i prawie w całości poświęcony jest wątkowi przedstawiającemu wyjazd bohaterów do Francji i próbę rozwiązania problemów rodzinnych Haruki Hasegawy. Choć początkowy sezon oglądało się naprawdę przyjemnie, muszę przyznać, że wątek francuski z drugiego dłużył mi się niemiłosiernie i pomimo że udana końcówka rekompensuje kilka nudniejszych epizodów, pierwszy Moyashimon pozostaje w moim odczuciu dużo lepszy niż Returns

Za to pod względem technicznym nie ma większych różnic pomiędzy seriami – choć mimo wszystko widać, że ta druga powstała kilka lat później, to starano się nie zmieniać za bardzo projektów postaci czy stylu animacji. Serii nijak nie można nazwać szczytem japońskich możliwości, animacja jest jednak poprawna, choć widać oszczędności w postaci nieruchomych plansz przestawiających tłumy czy ubogich teł. Postaci kobiece naprawdę ładnie rysowane, ale męskie w moim odczuciu zbyt przerysowano i udziwniono (co szczególnie widoczne jest w przypadku mieszkańców akademika). Zaletą jest jednak bardzo bogata mimika postaci, choć chwilami twórcy nieco przesadzali ze stylem super deformed. Od strony muzycznej w ucho wpadły mi przede wszystkim sympatyczne piosenki towarzyszące pierwszej serii. Sam soundtrack oraz opening i ending z drugiego sezonu nie wyróżniają się niczym szczególnym. 


 


Moyashimona mogę z ręką na sercu polecić miłośnikom serii obyczajowych (a zwłaszcza tym, którym znudziło się oglądanie po raz setny życia licealistów) oraz tym, którzy nie przestraszą się naukowych dywagacji – podanych wprawdzie przystępnie, ale niezwykle licznych. Do seansu zachęcam również wszystkich zainteresowanych tematyką okołobiologiczną, gdyż z serii można wynieść mnóstwo informacji związanych z drobnoustrojami czy też dotyczących procesu produkcji sake oraz wina. Zresztą Moyashimona warto obejrzeć choćby dla samego widoku uśmiechniętych buziek mikrobów. 


Moja ocena: 
Moyashimon: 8/10
Moyashimon Returns: 7/10

niedziela, 3 listopada 2013

Hunter x Hunter: Phantom Rouge





Gon i Killua otrzymują niepokojący telefon od Leoria. Łowca zawiadamia ich, że Kurapika ma kłopoty, i prosi o wsparcie. Po przybyciu do miasta, w którym przebywają ich przyjaciele, Gon i Killua dowiadują się, że ostatni ocalały z klanu Kurta padł ofiarą dość specyficznego złodzieja. Oczywiście młodzi Łowcy wyruszają na poszukiwanie złoczyńcy, przy okazji spotykając Retz, dziewczynę pracującą jako lalkarz. Szukając złodzieja, natrafiają na grubszą aferę. Z pomocą przyjdzie im nowa znajoma i... członkowie Fantomu? 
 
Film Hunter x Hunter: Phantom Rouge można umiejscowić gdzieś pomiędzy arcem Yorknew City a Greed Island. Choć jego fabuła stanowi odrębną historię, to nie polecałabym go osobom nieznającym głównej serii – mimo iż twórcy starali się jak mogli, niespełna półtorej godziny to za mało, by przedstawić w pełni realia świata czy oddać pełną krasę skomplikowanych relacji między postaciami. 
 
Film, jak większość tego typu produkcji, skupił się raczej na przedstawieniu nowo wprowadzonych postaci, których losy ważyły się w tej historii: tajemniczego byłego Numeru 4 z Fantomu, Retz oraz przyjaciela z dzieciństwa Kurapiki. Pojawienie się na ekranie Hisoki oraz członków Fantomu – a więc bohaterów jednego z najpopularniejszych arców – jest z kolei oczywistym chwytem marketingowym mającym zapewnić produkcji większą oglądalność. Obecność tych postaci w znacznym stopniu ubarwia film (bez nich stałby się mdły i zwyczajnie nudny), mam jednak wrażenie, że członkom Fantomu amputowano charaktery i całą towarzyszącą im mroczną i złowrogą aurę – stali się zwykłymi ozdobnikami. Z drugiej strony nawet taka ich symboliczna obecność sprawia, że wprowadzeni na potrzeby filmu nowi bohaterowie wypadają blado i nijako, a ich historie są do bólu sztampowe i niezbyt wciągają odbiorcę. 
Sama fabuła, choć schematyczna i przewidywalna, nie wypada o dziwo tak źle. Film cierpi jednak na pewną bolączkę: zawiera wszystkie shounenowe wady, które najbardziej irytują w innych seriach, a których nie uświadczymy w oryginalnym Hunterze. Scenariusz zwiera więc emowanie, tragiczną przeszłość, ciągle powtarzające się nudne sceny retrospekcji, emowanie, wzniosłe przemowy, antagonistę o wybitnie sztampowej motywacji i jeszcze więcej emowania. Wyglądało to tak, jakby większość postaci nagle zapragnęła odbyć długą i naładowaną emocjami wycieczkę w najmroczniejsze i naznaczone traumami zakamarki swoich pokręconych dusz. Nie powiem, że przedstawione tu problemy głównych bohaterów wzięły się znikąd i nie pasują do ich osobowości, ale w mandze są one zaznaczone delikatniej i autor zbytnio się nad nimi nie rozwodzi, a w filmie za bardzo je wyeksponowano. Jeśli jednak ktoś nie jest tak uwrażliwiony na te wady jak ja, powinien całkiem nieźle bawić się przy seansie. Choć, jak już wspomniałam, fabuła jest typowa dla tego typu filmów i raczej przewidywalna, to uwaga widza skupia się raczej na barwnych zachowaniach postaci niż mankamentach scenariusza. 
 
Hunter x Humer: Phantom Rouge, jak większość produkcji mających trafić na ekrany kin, jest bardzo dopracowany pod względem technicznym. Warto obejrzeć ten film dla samej animacji walk – są naprawdę dynamiczne, a ruchy postaci wyglądają niezwykle płynnie. Z kolei kolorystyka jest dużo mroczniejsza i bardziej stonowana niż w jaskrawej i nieco cukierkowatej serii telewizyjnej. Większość akcji dzieje się w nocy lub w ciemnych pomieszczeniach, ale lokacje (jak np. pejzaż z zachodzącym słońcem czy wnętrze budynku z finalnych scen) są naprawdę szczegółowo dopracowane. Film posiada też wpadającą w ucho ścieżkę dźwiękową. Jako temat przewodni wykorzystano piosenkę Reason graną przez YUZU (która stanowi też trzeci ending do serii telewizyjnej). Różne wariacje tej melodii znakomicie podkreślają klimat, a użyte w scenach walk żywsze utwory dobrze oddają dynamizm pojedynków.
Hunter x Hunter: Phantom Rouge to z pewnością film dla osób zaznajomionych wcześniej z mangą lub anime. Choć produkcja ta ma wiele mankamentów, to sama w sobie stanowi całkiem sympatyczny zabijacz czasu. Jeśli więc ktoś lubi Huntera i ma akurat wolny wieczór, to śmiało mogę mu polecić film. Wprawdzie fabularnie jest to tylko typowy wypełniacz, ale możliwość ponownego zobaczenia ulubionych postaci (i to w lepszej odsłonie graficznej) z pewnością wynagrodzi wady scenariusza. 

Ocena: 7/10

sobota, 19 października 2013

Sezon anime jesień 2013

Sezon jesienny anime powoli się stabilizuje – wszystkie interesujące mnie nowości miały już swoje premiery, zdążyłam więc wyrobić sobie wstępne opinie na temat każdej z nich. Jako że z poprzednich sezonów zostały mi do oglądania jedynie tasiemce (One Piece, Hunter x Hunter, Saint Seiya Omega i Uchuu Kyoudai) oraz wychodzące od lipca Monogatari Series: Second Season, mam sporo czasu na oglądanie nowych serii, których – jak każdej jesieni – jest multum.


Kyoukai no Kanata

Wszystko wskazuje, że obecny sezon upłynie pod znakiem szkolnych shounenów z supermocami, do których można zaliczyć Kyoukai no Kanata, Strike the Blood i Tokyo Ravens. Pierwsza z tych serii, najnowsze dziecko KyonAni, zachwyca piękną grafiką i animacją (co – zważywszy na studio – chyba nikogo nie dziwi), choć konwencja „moe, ale tym razem z akcją” nie dla każdego będzie zjadliwa. Być może nie należy liczyć na fabularne fajerwerki, ale bohaterowie są całkiem sympatyczni, mają spory potencjał i jak na razie żadnego z nich nie mam ochoty zamordować tępym narzędziem.

Kolejna seria – Strike the Blood – rozkręca się dość powoli. Pierwszy odcinek wypadł nudnawo, na szczęście pod koniec drugiego zrobiło się ciekawiej. Mimo wszystko podczas oglądania miałam wrażenie, że gdzieś już to wszystko widziałam – niby wszystko oryginalne, a i tak da się wyczuć, że nad serią nie tylko unosi się duch Toaru Majutsu no Index, ale wręcz ktoś wyciął z tamtego anime kilka ważnych narządów i przeszczepił do Strike the Blood, dokonując tylko niezbędnych operacji plastycznych. Być może to tylko tymczasowe wrażenie spowodowane podobną kreacją głównego bohatera i światem o przybliżonych realiach... ale odgrzewane kotlety nigdy nie smakują tak dobrze jak świeżo usmażone.

Z kolei Tokyo Ravens odstrasza nieładnymi projektami postaci (Serio, gdzie oni mają te usta? Jeszcze trochę niżej i odpadną im podbródki...) i nachalną animacją komputerową podczas walk. Po pierwszym odcinku niewiele da się powiedzieć o fabule, ale zapowiada się nawet ciekawie, a i bohaterowie nie dają sobie w kaszę dmuchać. Anime do oglądania się nadaje, ale hitem sezonu raczej nie będzie.

Do serii szkolnych można by zaliczyć także Kill la Kill... o ile tę szaloną nawalankę z wyraźnymi inspiracjami z amerykańskich kreskówek można do czegokolwiek zaliczyć. Twórcy tego zwariowanego widowiska postanowili nie bawić się w podchody: anime jedzie na schematach tak wyświechtanych, że nie da się ich już traktować poważnie. W tym szaleństwie jest jednak metoda, a gargantuicznie wyolbrzymione klisze pożenione z absurdalną komedią wydają się jak na razie zdawać egzamin. Anime już od pierwszych chwil rusza z przytupem, wrzucając widza w swój szalony świat, a potem jest jeszcze bardziej fazowo. Przerażająca szkoła, w której mundurki dają noszącemu nadnaturalne moce, i walcząca z systemem główna bohaterka przywdziewająca uniform jeszcze bardziej złowrogi, a na domiar złego gadający? Czemu nie. Na trzeźwo by się nie dało, ale w takiej konwencji jak najbardziej się sprawdza. Jak na razie jedynym minusem tego anime jest zbytnie epatowanie ecchi.


Kill la Kill


Skoro już jesteśmy przy seriach szalonych, to nie można zapomnieć o anime Kyousou Giga, które po emisji jednego odcinka ONA w 2011 i 5 krótkich specjali w 2012 roku wreszcie doczekało się serii telewizyjnej. Ponownie możemy zanurzyć się w zwariowanym świecie Lustrzanej Stolicy i wyruszyć wraz z Koto na poszukiwania tajemniczego Czarnego Królika. Już pierwszy odcinek sporo wyjaśnia i przybliża nam początki tego niezwykle kolorowego świata. Ciekawa jestem, co jeszcze zaserwują nam twórcy.

Do serii bawiących się konwencją zaliczyć można także Galilei Donna – po pierwszym odcinku trudno jest wiele powiedzieć o fabule poza tym, że olbrzymi statek powietrzny wyglądający jak złota rybka, sterowany przez małą dziewczynkę i niszczący okręty wrogich piratów stanowi pomysł tak absurdalny, że aż genialny. Jeśli dodać do tego śliczną grafikę i przeuroczych już w pierwszym odcinku bohaterów, to anime z pewnością wydaje się jednym z pewniaków sezonu.

Kolejnym pewniakiem jest Samurai Flamenco – opowieść o chłopcu, który zawsze chciał być superbohaterem, i policjancie obserwującym nieudolne starania protagonisty. Niech mnie kule biją, jeśli wiem, o czym to anime naprawdę będzie – już pierwszy odcinek nieco pod tym względem zaskakuje, a mam podejrzenia, że również i ta seria będzie bawić się konwencją. Póki co postaci wydają się sympatyczne, grafika również przypadła mi do gustu.

Samurai Flamenco

Mieszane uczucia mam za to do Log Horizon, już przed premierą ochrzczone przez fandom wielką zrzyną z Sword Art Online. Pomimo podobnych założeń świata – gracze uwięzieni w grze, z której nie da się wylogować – seria wydaje się mieć jednak spory potencjał. Już samo wyrzucenie z anime całej charakteryzującej SAO traumatycznej otoczki i do bólu przesadzonej dramaturgii związanej z potwornym nieszczęściem, jakie spotkało graczy, jest strzałem w dziesiątkę. Jeśli dodamy do tego inteligentnego i myślącego bohatera (to rzadkość!), seria może okazać się naprawdę dobra. Problem polega jednak na braku jakiegokolwiek wątku przewodniego – być może zmieni się to w dalszych odcinkach, ale jeśli twórcy postawią na fabułę epizodyczną, potencjał zakisi się we własnym sosie.

W tym sezonie można obejrzeć także trochę okruchów życia. Należy do nich przede wszystkim Gingitsune – młodsza i dużo brzydsza graficznie siostra Natsume Yuujinchou. Seria opowiada o młodej kapłance i jej perypetiach związanych z posiadaniem nadnaturalnych mocy. Zdaje się jednak, że w przeciwieństwie do Natsume skupiać się będzie bardziej na relacjach protagonistki ze szkolnymi przyjaciółmi niż na wątkach youkai.

Wątki fantastyczne zawiera także Nagi no Asukara, które jednak nie będzie raczej (jak powyższe anime) okruchami życia z elementami komedii, ale pójdzie w stronę dramatu i romansu. Jak na razie nie jestem przekonana do bohaterów tej serii – wydają się zbyt dziecinni i irytujący w swoich zachowaniach, ale postanowiłam dać temu anime szansę, bo pewne zawarte w nim koncepcje (choćby podwodne miasto i jego mieszkańcy) naprawdę mi się podobają. Swoją drogą, gdyby design wszystkich głównych postaci przypominał wygląd Uroko-sama, to serię oglądałoby się tysiąc razy przyjemniej.

Z okruchów życia najlepiej wypada Golden Time – komedia romantyczna o (o dziwo!) studentach prawa. Daję temu anime olbrzymi kredyt zaufania, bo ma ciekawych bohaterów, a elementy komiczne naprawdę śmieszą. Denerwuje mnie tylko projekt postaci głównego bohatera, który wygląda trochę zbyt młodo i niepoważne. Ale taki drobiazg da się przeżyć.

Golden Time

W sezonie jesiennym pojawiły się trzy kontynuacje oglądanych przeze mnie wcześniej anime, a wśród nich najbardziej przeze mnie wyczekiwany, absolutny must-to-watch sezonu: Magi: The Kingdom of Magic. Pierwsze dwa odcinki nastawiły mnie pozytywnie (choć animacja szwankuje i postaci często dostają nagłego zeza) – mam tylko nadzieję, że tym razem obędzie się bez niepotrzebnych zmian, które moim zdaniem zabiły finał pierwszego sezonu.

Kontynuacji doczekało się także Phi Brain: Kami no Puzzle – opierająca się na sprzedaży gier i gadżetów kampania reklamowa w Japonii musiała odnieść spory sukces, skoro to anime dostało trzeci sezon. Seria nie jest jakaś wybitna, ale podejrzewam, że oglądanie kolejnych przepełnionych patosem odcinków o walce z Mrocznymi Organizacjami, które chcą przejąć władze nad światem za pomocą puzzli i zagadek, ponownie przysporzy mi sporo frajdy z powodu niezamierzonej fazy.

Ostatnim oglądanym przeze mnie anime jest Little Busters: Refrain. Postanowiłam dać drugą szansę tej kiepsko ocenionej przeze mnie serii tylko dlatego, że chcę się dowiedzieć, o co, u licha, chodzi z tym zagadkowym światem. Może jakoś przeboleję te kilkanaście (lub kilkadziesiąt) odcinków z niedorozwiniętymi umysłowo bohaterkami – zwłaszcza że niektóre z pozostałych postaci są sympatyczne.


Magi: The Kingdom of Magic

Obejrzałam także pierwsze odcinki Coppelion, BlazBlue: Alter Memory i Diabolik Lovers. Co do pierwszego – miałam nadzieję na solidne postapo, a dostałam przygłupawe zmodyfikowane genetycznie licealistki na pikniku w strefie skażenia radioaktywnego. Nie polecam, chyba że ktoś chce się zanudzić na śmierć, oglądając kawaii dziewuszki.

Z kolei BlazBlue okazało się reklamą gry. Przydługawe i nudne wyjaśnienia mechaniki świata w pierwszym odcinku, główny bohater noszący najwyraźniej cosplay Vasha z Triguna i schematy, schematy, schematy... Mroczna przeszłość, amnezja, mutacja, supermoce, konflikt między rodzeństwem, pozbawieni charakteru i jakiejkolwiek wiarygodnej motywacji psychopaci, loli i o-jakże-zbuntowany-i-niezrozumiany-główny-bohater wymieszane razem i polane gęstym sosem absolutnej powagi to jednak dla mnie za dużo. Pierwszy odcinek to bełkot, z którego nie idzie nic zrozumieć, chyba że jest się fanem gry. Nie mówiąc już o tym, że protagoniście w ciągu pierwszych kilku minut spadły na głowę trzy dziewczyny – trzykrotne wykorzystanie tego samego chwytu w takim krótkim czasie to już czysta bezczelność i lenistwo ze strony twórców. Krótko mówiąc – oglądać się tego nie dało.

Jeszcze gorzej wypadło Diabolik Lovers – kolejna adaptacja gry otome. W tym przypadku oprócz typowej dla gatunku beznadziejnej bohaterki dostajemy całe stadko wampirzych biszy... Muszę przyznać, że dawno żadne anime nie wywołało u mnie takiego niesmaku. Nie wiem, komu mogą podobać się takie obrzydliwe sadystyczno-masochistyczne relacje pomiędzy bohaterami (ocierające się wręcz o gwałt), ale ja podziękuję za dalszy seans. To jest tak niesmaczne, że nie da się tego oglądać nawet jako niezamierzonej komedii.

Podsumowując: pomimo że zawiodłam się na trzech seriach, sezon jesienny zapowiada się całkiem nieźle. Wprawdzie nie wyłonił się na razie absolutny hit, ale jest kilka bardzo obiecujących anime, które będę z przyjemnością oglądać.