poniedziałek, 14 lipca 2014

Sezon lato 2014 - pierwsze wrażenia

Sezon letni zapowiada się bardzo dobrze. Oprócz kilku kontynuacji i alternatywnych wersji paru serii, mamy sporo bardzo dobrze się zapowiadających nowych anime. Sezon jest szczególnie szczodry dla pań – oprócz dwóch całkiem niezłych shoujo dostaniemy także remake kultowej Czarodziejki z Księżyca, a także kontynuacje dwóch anime z bishounenami. Rzecz jasna, dobrych serii akcji też się kilka pojawi.
Jak zwykle opisuję tylko pierwsze odcinki seriali, które zamierzam oglądać. Pełną rozpiskę anime wychodzących w tym sezonie można zobaczyć tu.


Akame ga Kill!


Opis serii: Akcja dzieje się w świecie fantasy. Główny bohater, Tatsumi, wyrusza do Stolicy, żeby zarobić pieniądze i jakoś wspomóc swoją podupadłą wioskę. Niestety, na miejscu okazuje się, że pod rządami Pierwszego Ministra, który sprawuje władzę w imieniu młodocianego cesarza, miasto zmieniło się w siedlisko wszelkiego zła i zepsucia. Po tym, jak sam prawie pada ofiarą tego szaleństwa, Tatsumi dołącza do grupy zabójców, która próbuje zapobiec bezprawiu, bezlitośnie zabijając zbrodniarzy.
Pierwsze wrażenie:
Już w pierwszej minucie rzucił mi się w oczy kompletnie idiotyczny projekt bestii, z którą walczył główny bohater. Ten ziemny smok wyglądał, jakby mordka mu zastygła w trwałym zacieszu... cóż, w każdym razie, z której by strony nie patrzeć, nie był przerażający.
Sam odcinek nie wypadł w moim odczuciu zachęcająco. Po pierwsze, protagonista jest totalnym burakiem bez mózgu, a ja bardzo nie lubię takich postaci. Po drugie, pozostali bohaterowie też nie zapowiadają się lepiej. Jakoś nie przekonuje mnie grupa zabójców przypominająca dziwaczny szkolny klub. Na domiar złego coś jest mocno nie tak z moralnością tych postaci. „Urządzamy tym złym krwawą rzeźnię, więc jesteśmy dobrzy, a przy okazji, okradanie naiwnych wieśniaków wcale nie jest nieetyczne.” Serio?
Bardzo zgrzytało mi także nieudolne łączenie krwawej jatki z nagłymi atakami scen humorystycznych. Rozumiem, że to anime ma być utrzymane raczej w komediowo-przygodowej konwencji, ale gagi zaraz po pokazaniu śmierci postaci sprawiły, że ta emocjonująca (w zamierzeniu) scena nie obudziła we mnie współczucia dla bohatera, a spowodowała jedynie wzruszenie ramion.
Seria zapowiadała się na mroczne fantasy, a jest zwyczajnie dziecinna... ale mimo wszystko dam temu anime szansę, może później się rozkręci.


Ao Haru Ride


Opis serii: Futaba Yoshioka ma parę powodów, dla których chce na nowo odbudować swój wizerunek, kiedy trafia do liceum. W gimnazjum spotkała się z ostracyzmem i niechęcią ze strony koleżanek, a wszystko przez swoje urocze, dziewczęce zachowanie... poza tym z powodu nieporozumienia nie była w stanie wyznać swoich uczuć Tanace, chłopakowi, który jej się podobał.
Jako licealistka robi wszystko, by zachowywać się jak rasowa chłopczyca i nie dać koleżankom powodu do zazdrości. Pewnego dnia spotyka znowu Kou Tanakę, jednak ten z powodu rozwodu rodziców zmienił nazwisko na Kou Mabuchi. Chłopak mówi jej, że kiedyś czuł do niej to samo co ona, ale od tej pory minęło sporo czasu i nic już nie może być jak dawniej.
Pierwsze wrażenie:
Jedno jest pewne – Japonki mają naprawdę ciężkie życie w szkole.  
Właściwie to powyższy opis fabuły dokładnie streszcza pierwszy odcinek tego anime. Cóż tu dużo mówić – wreszcie szykuje się jakieś mniej typowe shoujo, bo i sam sposób wprowadzenia wątku romantycznego, i relacje między postaciami na razie zdają się wymykać kliszom. Może nawet seria bardziej skręci w stronę anime obyczajowego i nie będzie skupiała się na samym romansie?
Z drugiej strony, sami bohaterowie na razie nie wzbudzili we mnie jakiejś szczególnej sympatii. Futaba zachowuje się, jakby ktoś ukradł jej kręgosłup, a Kou irytował mnie swoim sposobem bycia – w zamyśle twórców jego nagła opryskliwość miała być chyba tajemnicza, ale dla mnie chłopak wypadł na typowego oziębłego dupka.


Barakamon


Opis serii: Za karę za uderzenie sławnego mistrza kaligrafii młody i przystojny kaligraf Seishu Handa zostaje wysłany na maleńką wyspę. Jako ktoś, kto chlubi się tym, że nigdy nie postawił nogi poza miastem, Handa ma nie lada kłopoty, próbując się przyzwyczaić do swoich nowych, dziwacznych sąsiadów: ludzi podróżujących traktorami, niespodziewanych gości, którzy nigdy nie używają frontowych drzwi, a także wkurzających dzieciaków uważających jego dom za plac zabaw. Czy mieszczuch da sobie radę z tymi szalonymi przeszkodami?
Pierwsze wrażenie:
To anime jest absolutnie urocze na tak wiele sposobów, że aż nie wiem, od czego zacząć. Kreska jest naprawdę ładna, a muzykę dopasowano do tego, co widzimy na ekranie. A widzimy sporo: cholerycznego i wybuchowego Handę, który właśnie pojął, że trafił do osobistego piekła (choć nie mija wiele czasu, nim bohater odkryje, że piekło zaczyna mu przypominać niebo), upierdliwie pomocnych sąsiadów i irytującego dzieciaka, który jak na tego typu postać jest naprawdę uroczy. Co więcej, wszyscy ci bohaterowie są pełnokrwiści, a ich charaktery nie wyglądają na odbijane z innych serii przez kalkę.
Tym, co ostatecznie mnie kupiło, jest humor, który idealnie trafił w moje gusta. Wydaje mi się także, że anime będzie również poruszać poważniejsze wątki – z drugiej strony może to być po prostu idylliczna seria, która będzie gloryfikować życie na wsi. Tak czy inaczej, będę oglądać.


Bishoujo Senshi Sailor Moon: Crystal


Opis serii: Remake kultowej Czarodziejki z księżyca – tym razem anime ma bardziej trzymać się mangi.
Pierwsze wrażenie:
Potężnie powiało nostalgią, w końcu to pierwsze anime, jakie oglądałam, i legenda mojego dzieciństwa. Samą historię, która zostanie opowiedziana, już znam na wylot, więc pod tym względem się nie mogę rozczarować. Postaci też się nie zmieniły: Usagi jest taką samą irytującą idiotką (i za to ją kochamy), a Tuxedo jak zwykle powiewa i roztacza aurę bishounena. Trochę natomiast potrwa, zanim przyzwyczaję się do nowych głosów bohaterów (i nowych-starych, bo choć Usagi ma tę samą seiyu, to głos Kotono Mitsuishi  trochę się zmienił przez te lata).
Tym, co zmieniło się jednak najbardziej, jest strona graficzna. Na początku trochę trudno było mi się przyzwyczaić się do nowych projektów postaci, ale trzeba przyznać, że są ładne i bardziej przypominają mangowe. Spodobały mi się też rozmyte, pastelowe tła, stylizowane na odręcznie rysowane – to dość nietypowy jak na czasy współczesne zabieg, ale stanowi wyraziste nawiązanie do pierwszej wersji Czarodziejki. Nie podoba mi się natomiast całkowita rezygnacja z chibi – dzięki temu bohaterka wydaje się poważniejsza niż w pierwszej serii, ale mimo wszystko trochę mi szkoda, że z anime wycięto humorystyczne sceny i zubożono mimikę. No i dochodzimy do największej wady nowej odsłony Czarodziejki: komputerowej animacji zastosowanej do transformacji Sailor Moon i użytej w openingu. Wygląda to po prostu koszmarnie i pokracznie, a przy tym podczas przemiany Usagi ma dziwnie długie i nieproporcjonalne ręce.
Wszyscy narzekają, że jest nowy opening... mnie też żal klasycznego, ale ten jest całkiem niezły, a towarzysząca mu animacja wyraźnie nawiązuje do stylistyki pierwszego anime. Z kolei ending jest nawet ładny, ale taki jakiś... zwyczajny i trochę bez polotu.
Mimo wszystkich wymienionych przeze mnie nie do końca udanych zmian nowa wersja ma jedną zaletę: zabiera w podróż do przeszłości. Choć obyło się bez pisków wewnętrznego fangirla, to na pewno będę z niecierpliwością wyczekiwać na kolejne odcinki (niestety, są emitowane co dwa tygodnie).


Free! 2


Opis serii: Kontynuacja serii o przygodach pewnego klubu pływackiego.
Pierwsze wrażenie:
Dalszy ciąg przygód pływaków zachowujących się jak baby zupełnie mnie nie rozczarował. Już od pierwszych minut widać, że dostaniemy to samo, co w serii poprzedniej: gołe klaty i obcisłe kąpielówki, czyli fanserwis dla pań podniesiony do kwadratu wysoką jakością animacji ze studia KyonAni. Osobiście oglądam tę serię głównie po to, żeby się pośmiać, więc fabuła jako taka nie jest dla mnie najważniejsza (bo czy ktoś w ogóle ogląda takie anime dla fabuły?), ale po pierwszym odcinku wyczuwam nowe traumy i przedramatyzowane problemy bohaterów, czyli dalszy ciąg tego, co zobaczyliśmy w poprzednim sezonie.
Zaprezentowany w pierwszym odcinku opening jest całkiem niezły, z kolei nowy ending to czysty fanserwis, którego nie da się oglądać na poważnie – z drugiej strony nie jest aż tak fazowy jak piosenka końcowa z pierwszego Free.


Gekkan Shoujo Nozaki-kun


Opis serii: Sakura Chiyo wyznaje miłość swojemu ukochanemu Nozakiemu, ale ten bierze ją za swoją fankę – okazuje się, że chłopak jest autorem poczytnych mang shoujo. Nozaki zaprasza Sakurę do swojego domu, gdzie składa jej niespodziewaną propozycję...
Pierwsze wrażenie:
Szykuje się albo bardzo naiwny romans, albo całkiem zabawna komedia – albo wręcz oba naraz. To anime jest baaardzo, bardzo głupie, a główni bohaterowie mają razem może z pięć punktów IQ. Mam nadzieję, że seria pójdzie raczej w stronę komedii, bo ciężko będzie wykrzesać ciekawy romans z bohaterem mniej więcej tak charyzmatycznym jak stół i protagonistką, która nie potrafi dokończyć żadnego zdania. Od strony komediowej anime wypada dużo lepiej, niektóre sceny – jak choćby ta z rowerem – były autentycznie śmieszne.
Z kolei muzyka wypada bardzo blado (dawno nie słyszałam tak kiepskiego openingu), a i od strony graficznej anime nie ma się za bardzo czym pochwalić: tła są wyjątkowo puste, a wszyscy bohaterowie są rysowani na jedno kopyto.
Co tu dużo mówić: Gekkan Shoujo to bardzo głupiutkie i odmóżdżające anime i da się je oglądać tylko z przymrużeniem oka.


Kuroshitsuji: Book of Circus


Opis serii: Seria stanowi adaptację mangowej historii o Cyrku.  
Pierwsze wrażenie:
Pierwsze anime Kuroshitsuji w pewnym momencie rozeszło się z mangą, a drugie było kontynuacją wymyślonej na potrzeby anime historii i bardzo mnie rozczarowało. Twórcy postanowili jednak nie zarzynać kury znoszącej złote jaja i tym razem wracają do oryginalnej opowieści z mangi.
Podchodzę do tego anime nieco sceptycznie (pomna rozczarowania poprzednimi sezonami), ale z dużą nadzieją – seria ma być adaptacją mojego ulubionego fragmentu mangi, poza tym może tym razem się uda uniknąć bezsensownych zmian w scenariuszu.  
Pierwszy odcinek Book of Circus był typowo wprowadzający – stanowił kompilację paru historii z pierwszego i drugiego tomu mangi – ale już pod koniec historia płynnie przeszła do wydarzeń z szóstego tomu.  Pod względem graficznym seria wypada jednak dużo gorzej od poprzedniczek (choć jak sobie przypominam niektóre odcinki z drugiego sezonu, to nie jest najgorzej), choć muzyka nadal trzyma poziom. Podoba mi się natomiast piosenka z końcówki pierwszego odcinka (która prawdopodobnie będzie openingiem) – wpadającej w ucho piosence towarzyszy intrygująca animacja.  


Re: Hamatora


Opis serii: Kontynuacja Hamatory, serii o detektywach z dziwnymi mocami.
Pierwsze wrażenie:
Nie jest to seria, po której spodziewam się czegoś nadzwyczajnego – po prostu chcę zobaczyć, jak się skończy cała historia. Wygląda na to, że sytuacja w mieście po incydencie z poprzedniego sezonu nieco się ustabilizowała (choć widać, że twórcy nie poszli na łatwiznę i te wydarzenia naprawdę odbiły się na otoczeniu bohaterów i stosunku zwykłych ludzi do posiadaczy Minimum) i wracamy do schematu jeden odcinek = jedna sprawa.
Zagadka z pierwszego epizodu zupełnie mnie nie przekonała. Główna „niespodzianka” odcinka, pomijając przewidywalność, była po prostu głupia... bo właściwie po co to wszystko miało być? Ani to zabawne, ani wzruszające, a zaskoczyć mogło tylko jakiegoś bezkrytycznego głupka. Wydarzenia z tego odcinka przypomniały mi, co tak bardzo przeszkadzało mi w sezonie pierwszym: totalnie niestrawny czarny humor, który obrzydza zamiast śmieszyć. Jak widać, i w kontynuacji Hamatory tego nie unikniemy.
Z kolei animacja stoi na wyższym poziomie niż w poprzednim sezonie – czyżby studio przeznaczyło na tę serię większy budżet? Projekty postaci zostały ugładzone: brak jest tych jaskrawych kolorów i dziwnych gradientów na włosach, ba, nawet podczas „odpalania” mocy nie pojawia się już pstrokacizna... Przyznam, że teraz wszystko bardziej mi się podoba.
Szkoda tylko, że po uważnym obejrzeniu openingu można przewidzieć, jak skończy się całe anime...  


Sengoku Basara: Judge End


Opis serii: Anime jest adaptacją gry Sengoku Basara 3 i stanowi alternatywną wersję wydarzeń z filmu Sengoku Basara:The Last Party.
Pierwsze wrażenie:
Jako wielka fanka animowanego Sengoku Basara nie mogłam przegapić kolejnej telewizyjnej adaptacji gry. Pierwszy odcinek można podsumować krótko: czeka nas mnóstwo akcji, przepakowani bohaterowie, pojedynki na śmierć i życie oraz totalne pogwałcenie prawdy historycznej, czyli jednym słowem – faza. Przyznam, że fajnie było usłyszeć po raz kolejny, jak Date Masamune szarżuje na wroga z okrzykiem „Ar ju redi gajs?”, a Yukimura i jego mistrz tłuką się po pyskach, wrzeszcząc na przemian „Yukimura!” i „Oyakata-sama!”.  
Pozytywnym zaskoczeniem był za to opening – nie jest tak fazowy, jak czołówka z pierwszego Sengoku Basara, ale bardzo lubię japońskie darcie mordy w wykonaniu grupy Fear, and Loathing in Las Vegas, więc piosenka mi się podoba.
Najbardziej zmieniła się, niestety, grafika – barwy są bardziej przygaszone i całość przestała wyglądać jak żywcem przeniesiona z gry, za to animacja wyraźnie straciła na jakości.


Sword Art Online II


Opis serii: Adaptacja kolejnych light novel z cyklu Sword Art Online.
Pierwsze wrażenie:
Kiedy usłyszałam o planowanej kontynuacji SAO, nieco się zdziwiłam – na miejscu bohaterów tego anime nie tknęłabym więcej żadnego komputera nawet trzymetrowym kijem, więc zdziwiłam się, że autor postanowił ich dalej torturować grami, które zabijają ludzi. Po obejrzeniu odcinka stwierdziłam jednak, że sposób zawiązania akcji jest akceptowalny, a nowa gra dużo bardziej mi się podoba niż ta z elfami. Tym razem będziemy mieć do czynienia z zagadką kryminalną, więc liczę na dobrą fabułę.
W drugim sezonie pojawi się też nowa bohaterka, jednak na razie tylko mignęła w samej końcówce odcinka, więc za wiele nie da się o niej powiedzieć. Ze starej obsady na planie obecni będą na pewno Kirito z Asuną, więc fani ich związku z pewnością się nie zawiodą.
Już w pierwszym odcinku widać wszystkie zalety i wady tej serii: do tych pierwszych należy przede wszystkim ładna grafika i ciekawe pomysły, do drugich – widoczne jak na dłoni przegadanie, na siłę wciskana dramaturgia i pretensjonalne rozmowy. Jeśli komuś więc nie podobało się pierwsze Sword Art Online, nie powinien dręczyć się oglądaniem drugiej serii. Dla mnie jest to jednak czysto rozrywkowe, niewymagające anime rozrywkowe – i jako takie ogląda mi się je bardzo dobrze.


Tokyo ESP


Opis serii: Główną bohaterką tego science fantasy jest Rinka, uboga licealistka, która mieszka w Tokio wraz ze swoim ojcem. Pewnego dnia, wracając ze szkoły, ściga “latającego pingwina” na szczyt Nowej Tokijskiej Wieży i nagle widzi „pływające w powietrzu ryby”. Jedna z nich „przechodzi” przez Rinkę i obdarza ją niezwykłymi mocami, o jakich nie śniło się zwykłym ludziom – w szczególności umiejętnością przenikania przez różne obiekty.
Pierwsze wrażenie:
Powyższy opis jak na razie nijak ma się do tego, co zobaczyliśmy na ekranie. Pierwszy odcinek bez żadnego wprowadzenia od razu wrzuca nas w akcję. Początkowo trochę trudno było mi się połapać, kto kogo bije i dlaczego, ale pod koniec odcinka rysował się już całkiem jasny obraz sytuacji. Szkoda tylko, że niczego się nie dowiedziałam o motywacjach bohaterów, którzy biorą udział w krwawej jatce, jaką nam zaprezentowano.
Seria, ogólnie rzecz biorąc, nie powala, ale sam pomysł, żeby rozpocząć anime od ataku złych esperów na rząd (takie akcje w seriach przygodowych zazwyczaj mają miejsce w finale) ma spory potencjał, więc warto zobaczyć, co twórcy zdołają z tego wycisnąć. Podejrzewam jednak, że skończy się na typowym mrocznym shounenie, w którym postaci będą co pięć minut użalać się nad swym losem i przeżywać kolejne traumy.
Poza ciekawym wyjściowym pomysłem anime prezentuje się wybitnie nijako. Bohaterowie wydali mi się mało interesujący, muzyka całkiem niezauważalnie płynęła sobie w tle, a szata graficzna była wybitnie uboga, szczególnie w porównaniu z innymi seriami akcji z tego sezonu. Seria jest mimo wszystko oglądalna, ale do wybitności na pewno jej daleko.


Tokyo Ghoul


Opis serii: W Tokio pojawiły się „ghule”, istoty, które pożerają ludzi. Tożsamość i pochodzenie tych potworów owiane są tajemnicą, nic więc dziwnego, że mieszkańcy miasta drżą przed nimi ze strachu. Kiedy zwykły student Kaneki spotyka Rize, dziewczynę, która tak jak on jest miłośniczką literatury, nie spodziewa się, że jego życie ulegnie diametralnej zmianie.
Pierwsze wrażenie:
Kolejne bardzo dobrze rokujące anime. W zapowiedzi była mowa o dark fantasy i horrorze i już od pierwszych sekund mamy krwawą jatkę i psychopatycznych bohaterów – czyli jest dobrze. Pierwszy odcinek to typowe wprowadzenie, ale bardzo dobrze zrobione. Co tu dużo mówić, wszystko, co widzimy na ekranie, jest niezwykle klimatycznie, począwszy od wydarzeń, poprzez pięknie zanimowane pogrążone w ciemności miasto, a skończywszy na nastrojowej, podniosłej muzyce (w tego typu serii bardzo dobrze sprawdzają się chóry i ograny). Do tego anime może się pochwalić ciekawymi projektami postaci – zwłaszcza ghuli – i świetną animacją walki. Dobrze skonstruowani są także bohaterowie: to zwykli, przeciętni, ale nie nijacy ludzie. Podobają mi się także dialogi – to świetnie napisane żywe rozmowy, a nie napuszone przemowy, których nikt normalny nigdy by nie wygłosił.
Jak na razie anime zapowiada się na jeden z hitów sezonu – mam nadzieję, że nie zawiedzie moich oczekiwań.


Zankyou no Terror


Opis serii: W alternatywnej rzeczywistości Tokio zostało zdziesiątkowane przez nagłe ataki terrorystyczne. Jedyną wskazówką, która może pozwolić na odnalezienie sprawców tych wydarzeń, są filmy wideo publikowane w Internecie. Policja, zbita z tropu enigmatycznymi wskazówkami, nie potrafi powstrzymać paranoi, która ogarnia ludzi.
Podczas gdy cały świat szuka złoczyńcy, którego można będzie oskarżyć o spowodowanie tej tragedii, dwaj tajemniczy chłopcy – dzieci, które nie powinny istnieć – mistrzowsko przeprowadzają swój diaboliczny plan. Nine i Twelve, bo takie imiona noszą, tworzą razem „Sfinksa” – tajną organizację, która ma sprawić, że ludzie otrząsną się z marazmu.
Pierwsze wrażenie:
Kolejna niezwykle klimatyczna seria i jedno z najlepiej zapowiadających się anime, co nie powinno dziwić, jeśli spojrzy się na listę osób odpowiedzialnych za jego stworzenie. Reżyserem jest sam Shin'ichirou Watanabe (Cowboy Bebop, Samurai Champloo), a za muzykę odpowiada Youko Kanno.
Pierwszy odcinek był bardzo enigmatyczny, ale świetnie zrealizowany. Wielką zaletą serii są postacie: na pierwszy rzut oka wydają się typowe, ale kiedy bliżej się przyjrzeć, widać, że każda z nich ma głębię. Anime jest też naprawdę dopracowane pod względem animacji, a kreska robi spore wrażenie. Odcinkowi towarzyszyły śliczne graficznie i nietypowe muzycznie opening i ending, które kupiły mnie już od pierwszych sekund.  
Dawno nie oglądałam anime, które tak bardzo zaciekawiłoby mnie już od pierwszych minut, więc z pewnością będę oglądać.  


niedziela, 6 lipca 2014

Sezon anime wiosna 2014 - końcowe wrażenia, cz. III i ostatnia

Black Bullet


Opis: W niedalekiej przyszłości ludzkość została pokonana przez pasożytnicze wirusy zwane Gastrea. Ocalałe niedobitki mieszkają na niewielkim terytorium i żyją w strachu. Główny bohater, Rentaro, to chłopak, który należy do „Ochrony Obywatelskiej” – organizacji specjalizującej się w walce z Gastreami. Zazwyczaj udaje mu się ukończyć najniebezpieczniejsze misje. Jego partnerką jest mała dziewczynka, Enju, która posiada niezwykłe moce. Pewnego dnia otrzymują od rządu sekretną misję, od której powodzenia zależeć będzie istnienie całego Tokio.
Końcowe wrażenia:
Kolejna seria z wiosennego sezonu, która zawodzi na całej linii. Temat przewodni jest stary jak świat: potwory nie do pokonania i zagrożona ludzkość, która próbuje za wszelką cenę przetrwać. Gorzej, niestety, jest z realizacją tego schematu: najskuteczniejszą „bronią” przeciwko monstrom są małe dziewczynki zainfekowane przez Gastrea i dzięki temu posiadające nadludzkie moce. Już pomijam sam fakt nagromadzenia loli w serii, ale niezwykle irytowało mnie przedstawienie zachowania „zwykłych” ludzi w stosunku do „zainfekowanych” dzieci. Niechęć i lęk to zrozumiała reakcja na obcość, ale prześladowanie małolat w sytuacji, gdy tylko one mogą ocalić tyłki wszystkim mieszkańcom miasta, to skrajny idiotyzm, służący tylko temu, żeby widz jeszcze bardziej współczuł i tak już niezasłużenie cierpiącym dziewuszkom. Właściwie to wszyscy bohaterowie tego anime są straszliwie pokrzywdzeni przez los, fatum, przeznaczenie, ludzkość, insekty, powietrze... a zapewne także przez panią z monopolowego, która nie daje kupować na krechę i nie wydała grosika. Dawno nie oglądałam takiego stężenia angstu, mroku, patosu i dramatyzmu – seria wypchana jest tym do tego stopnia, że zaczyna to być komiczne. Gdyby ktoś mnie zapytał, o czym jest Black Bullet, odpowiedziałabym, że to anime, w którym giną małe dziewczynki, a potem małe dziewczynki zostają zabite, a potem umiera jeszcze więcej małych dziewczynek... I to byłoby bardzo smutne, gdyby nie było aż tak przewidywalne – bo choć pierwsze odcinki serii mogą zaszokować, to późniejsze tylko powtarzają przyjęty na początku schemat.
W serii gołym okiem widać cięcia na fabule pierwowzoru, tak jakby twórcy chcieli za dużo upchnąć w jednym odcinku – wydarzenia następują po sobie zbyt szybko, a skoncentrowanie traum bohaterów na metr sześcienny straszliwe męczy, powodując jednocześnie, że w wielu odcinkach brak jest silnego punktu kulminacyjnego. Pojawia się wiele absurdów, czasem działania bohaterów są tak nielogiczne, że wydają się mieć tylko jedno wytłumaczenie – twórcy scenariusza stwierdzili, że musi być bardziej dramatycznie. Bardzo po łepkach potraktowany został także świat przedstawiony – mnie osobiście interesowało, skąd wzięły się potworne robale i jak w ogóle funkcjonuje świat (np. co się dzieje z innymi państwami), ale seria skupiła się na bezmyślnej nawalance i przygodach protagonisty.
A skoro już o nim mowa – głównym bohaterem Black Bullet jest trauma, a bohater ma ją średnio raz na pięć minut. Rentaro początkowo wydawał się bohaterem charakternym, sympatycznym, a także ogarniętym. Niestety, kolejne odcinki szybko wyprowadziły mnie z błędu – scenariusz potwornie zmasakrował charakter protagonisty, każąc działać mu skrajnie nielogicznie i przysparzając mu traumę po traumie. Dodatkowo przyczynił się do tego seiyu postaci – Yuki Kaji, który potrafi swoim głosem sprawić, że każdy bohater staje się emo. Cóż, w tej serii nawet inny aktor by nie pomógł... Pozostali bohaterowie cierpią na tę samą przypadłość co biedny Rentaro – choć początkowo wydawali się ciekawi, scenariusz szybko pozbawiał ich charaktery wewnętrznej spójności.
Od strony graficznej seria prezentuje się całkiem dobrze, choć moim zdaniem zbyt słodka, ładna kreska trochę nie pasuje do charakteru serii. Najbardziej irytowały mnie jednak projekty potworów – choć same w sobie nie były złe, to ich potworna, komputerowa animacja okropnie gryzła się z tradycyjnym rysunkiem.
Serii nie polecam – dziury fabularne, niekonsekwencje i absurdy bardzo irytują podczas seansu. Jest wiele dużo lepszych serii o walce ludzkości z potworami, które grożą jej zagładą, więc nie opłaca się marnować czasu na tak słabe anime.
Moja ocena: 5/10.


Soredemo Sekai wa Utsukushii


Opis: Nike, czwarta księżniczka Księstwa Deszczu, która posiada moc przywoływania deszczu, przybywa do Królestwa Słońca, by ze względów politycznych poślubić króla Liviusa. Wkrótce odkrywa, że władca, który w zaledwie trzy lata podbił cały świat, to wciąż dzieciak. W dodatku z czystej ciekawości chce zmusić Nike, by przyzwała deszcz...
Końcowe wrażenia:
Soredemo Sekai wa Utsukushii to shoujo z dość nietypowym romansem: główna bohaterka jest starsza od wybranka swego serca. Seria jest optymistycznie naiwna, ale nie przesadnie słodka, stanowi bardzo dobry poprawiacz nastroju i zwyczajnie przyjemnie się ją ogląda. Mimo to trochę jestem rozczarowana brakiem bardziej „politycznych” wątków – twórcy mieli tyle możliwości wplątania w całość jakichś dworskich intryg, praktycznie wcale z nich nie skorzystali. Zresztą cała fabuła czysto pretekstowa – następujące po sobie epizody zawierają powtarzalny schemat: ktoś rzuca kłody pod nogi głównym bohaterom, bo nagle wszyscy mają coś przeciwko temu zaaranżowanemu małżeństwu. Oczywiście wszystko to służy tylko pogłębieniu więzi między dwójką głównych bohaterów – anime koncentruje się na wątku romansowym i trzeba przyznać, że robi to całkiem nieźle, bo faktycznie da się odczuć chemię między Nike i Liviusem.
Największą zaletą serii jest fajna główna bohaterka. Nike to równa babka, która nie daje sobie w kaszę dmuchać i od razu można ją polubić. Choć znalazła się w dość dziwnej sytuacji, mimo to się nie załamuje, tylko próbuje się przekonać do Liviego. Chociaż jest to postać wyraźnie przesłodzona i wyidealizowana, to – co dziwne – jej naiwność i optymizm wcale mnie nie irytowały. Z kolei Livius to piętnastolatek najwyraźniej zbyt dojrzały na swój wiek (no cóż, jak zostało się królem, to nie ma czasu na dziecinadę), a przy tym złośliwy, arogancki, zazdrosny i nieco narcystyczny, jego charakter świetnie więc kontrastuje z usposobieniem Nike, która również nie pozwala rozstawiać się po kątach. Z czasem dowiadujemy się, że oziębłe zachowanie młodocianego króla ma swoje uzasadnienie w dość tragicznej (bo jakżeby inaczej!) przeszłości, a chłopak okazuje się zdolny do wielkich poświęceń dla osoby, którą kocha. W każdym razie jako bohater również daje się polubić, choć z oczywistych względów nie jest to bishounen, do którego można sobie powzdychać.
Grafikę tego anime oceniłabym na poprawną, rzemieślniczą robotę. Nie jest to arcydzieło, ale nie zauważyłam niczego, co by mnie szczególnie irytowało – seria nie odstaje od standardów współczesnej animacji. Wielką zaletą jest natomiast to, że bohaterowie często zmieniają ubrania i nie paradują ciągle w jednym stroju, a niektóre kreacje Nike były naprawdę ładne. Z kolei muzyka jest trochę zbyt pompatyczna dla tego typu serii, choć podobał mi się energiczny opening. Poza tym piosenka przywołująca deszcz, którą często-gęsto śpiewa główna bohaterka, straszy ingrishem i najzwyczajniej w świecie zabija każdą podniosłą scenę, bo jest po prostu śmieszna,
Moja ocena: 8/10.


Mekaku City Actors


Opis: Czternastego i piętnastego sierpnia ma miejsce seria incydentów, która zbliża do siebie kilkoro chłopaków i dziewczyn. Tworzą oni grupę zwaną „Mekakushi Dan” („Ślepa Organizacja”), a każdy z jej członków posiada jakąś dziwną moc związaną z oczami. Czy uda im się odkryć, co stoi za zagadkowymi wypadkami?
Końcowe wrażenia:
Jestem jedną z nielicznych (jak się wydaje) osób, które nie miały wcześniej do czynienia z mangą ani z piosenkami, na których opiera się to anime, ale muszę przyznać, że seria mi się podobała – choć czytałam, że osoby które znały wcześniej pierwowzory, bardzo narzekały na jej wykonanie. Mekaku City Actors trafiło w moje gusta prawdopodobnie dlatego, że uwielbiam takie złożone historie, które początkowo wydają się niezwykle chaotyczne, ale tak naprawdę to kontrolowany chaos i na końcu wszystko zaczyna się łączyć i wyjaśniać (choć seria nie była pod tym względem tak udana jak niedoścignione Baccano). Początkowe odcinki były jednak nieco nudnawe, a zakończenie trochę mnie rozczarowało, bo rozwiązanie wszystkich problemów okazało się zbyt proste i oczywiste, ale mimo wszystko całokształt wypadł całkiem nieźle.
Produkcją tego anime zajęło się studio Shaft i w serii ujawniają się cechy wszystkich dzieł tej wytwórni, które dla jednych są wadami, a dla innych największymi zaletami anime. Przede wszystkim pojawia się typowe Shaftu przegadanie – Mekaku City to jedna z tych serii, w których właściwa historia bardziej kryje się w słowach postaci niż w wydarzeniach. Być może niektórych to odrzuci, ale ja uważam, że dobre dialogi są czasem lepsze od całego odcinka wartkiej akcji. Nie każdemu spodoba się także specyficzny styl graficzny Shaftu. Ja – jak już pisałam – jestem do niego przyzwyczajona, więc prawie nie zwracałam uwagi na statyczne tła i dziwne pozy bohaterów. Widać, że w tym anime postawiono raczej na dość ascetyczną oprawę graficzną, co moim zdaniem się dobrze sprawdziło, choć w wielu miejscach widać aż nazbyt idące uproszczenia.
Mekaku City stoi na wysokim poziomie pod względem muzycznym. W anime pojawia się wiele vocaloidowych piosenek, seria może się poszczycić także ślicznym endingiem i świetnym openingiem, chyba najlepszym spośród wszystkich serii tego sezonu.


Podsumowując, serię mogę polecić osobom, które lubią tematykę supermocy, a także wszystkim miłośnikom zagmatwanych, szkatułkowych opowieści o misternie zbudowanym scenariuszu.

Moja ocena: 8/10. 

sobota, 5 lipca 2014

Sezon anime wiosna 2014 - końcowe wrażenia, cz. II

Hitsugi no Chaika 


Opis: Toru Acura jest dwudziestoletnim byłym żołnierzem, który wiedzie ciężki powojenny żywot. Pewnego dnia spotyka Czajkę Trabant, czternastoletnią magiczkę, która dźwiga na plecach trumnę, i postanawia wyruszyć wraz z nią w podróż, by na nowo nadać znaczenie swojemu życiu. Towarzyszy im także przyszywana siostra Toru, Akari.
Końcowe wrażenia:
Anime zaczęło się niezbyt obiecująco, ale w drugim odcinku główny bohater kupił mnie swoim cynicznym podejściem do życia, kiedy to na stwierdzenie, że jego działania mogą spowodować wybuch nowej wojny, odparł, że świetnie, bo po nastaniu pokoju nie ma czego do garnka włożyć.  
W sumie fabularnie seria nie jest szczególnie porywająca, ale przyznam, że tajemnica przeszłości Czajki wraz z kolejnymi odcinkami zaczynała mnie coraz bardziej intrygować. Również przedstawiony w anime świat jest zadziwiająco spójny, choć wciąż wiele o nim nie wiemy. Przez cały sezon fabuła posuwała się nieśpiesznie naprzód, praktycznie nie było typowych dla serii przygodowych odcinków-zapychaczy i nawet spokojniejsze epizody miały wpływ na rozwój wydarzeń lub relacji między postaciami. Spodobał mi się nawet wątek miłosny, pewnie dlatego, że został przedstawiony z wyczuciem – wymuszony romantyzm nie bije po oczach, za to widać, że z odcinka na odcinek coraz bardziej pogłębia się więź między bohaterami.  
Z kolei sami bohaterowie są całkiem sympatyczni. Nawet dziwaczna maniera Czajki mówienia pojedynczymi słowami po pewnym czasie przestaje irytować, choć początkowo miałam ochotę zastrzelić główną bohaterkę. Za wielką zaletę serii uważam to, że postaci są zadziwiająco  kompetentne w tym, co robią. Nie ma tu łamag potykających się o własne nogi i bezmyślnych cielątek, które ciągle trzeba ratować z opresji. Wręcz przeciwnie, od razu widać, że bohaterowie są doświadczonymi wojownikami, a przy tym żadne z nich nie podpada pod kategorię „Mary Sue”.
Dość nietrafiony wydał mi się natomiast pomysł autora, żeby niektórych bohaterów ponazywać od marek samochodów. Np. imię i nazwisko „Czajka Trabant” budzi efekt komiczny, a mam wrażenie, że autorowi chyba nie o to chodziło.
Hitsugi no Chaika to jedna z serii, które idą za nową modą – producenci nie robią 26 odcinków na odwal, ale wypuszczają dwa kilkunastoodcinkowe sezony z przerwą pomiędzy ich emisją. W związku z tym zapowiedziano już drugi sezon tego anime na jesień. Wydaje mi się, że serię będzie można w pełni ocenić dopiero po wyemitowaniu drugiego sezonu, sama jedynka jest ciekawa, ale nie jakoś szczególnie porywająca, nie ma w sobie tego „czegoś”, co sprawia, że nie można się doczekać następnego odcinka. Mimo wszystko dam szansę drugiemu sezonowi.
Moja ocena: 7/10.

No Game No Life


Opis: Sora i Shiro to brat i siostra, którzy oficjalnie są NEET-ami i hikikomori, a prywatnie genialnymi graczami, żywymi legendami Internetu. Jak na osobników z fobią socjalną przystało, uważają realne życie za kolejną „beznadziejną grę” i nie chcą mieć z nim nic do czynienia. Pewnego dnia chłopiec, który nazywa siebie „bogiem” wzywa ich do innego świata, w którym o wszystkim decyduje się za pomocą gier. Jak poradzi tam sobie nasze rodzeństwo?
Końcowe wrażenia:
To anime to zdecydowanie największe pozytywne zaskoczenie minionego sezonu.  Ta seria posiada właściwie wszystko, co jest konieczne, by odnieść sukces: świetnych bohaterów, logiczną, dobrze skonstruowaną fabułę, mnóstwo nawiązań do JoJo i innych kultowych serii, a przede wszystkim całe wiadra gagów, który naprawdę śmieszą. Wprawdzie dziwaczna, jaskrawo-pastelowa kolorystyka może odrzucić potencjalnych widzów, ale gdy człowiek już się do niej przyzwyczai, nie może sobie wyobrazić, jak ta seria mogłaby wyglądać bez tej obłąkanej feerii barw.  
Największą zaletą anime są jednak postacie, których po prostu nie da się od razu nie polubić – z jednej strony to typowi Gary Stu i Mary Sue, z drugiej widać, że ich nadzwyczajny intelekt nie ułatwiał im życia, a sami Sora i Shiro mają mnóstwo wad, spośród których lęk społeczny jest chyba najmniejszym z problemów.  Jak już wspomniałam w notce z pierwszymi wrażeniami, bohaterowie nie tylko wolą scenariusza zostali określeni geniuszami, ale naprawdę są bardzo inteligentni. Co więcej, są przy tym strasznie fajnymi i pozytywnymi nerdami – sypią na prawo i lewo aluzjami do znanych anime i gier, wypowiadają wojnę jednej z zamieszkujących fantastyczny świat ras tylko dlatego, że należą do niej dziewczyny ze zwierzęcymi uszkami, i mają generalnie niesamowity ubaw, gdy trafiają do świata, gdzie o wszystkim decydują gry – żadne tam użalanie się nad swoim losem i ratowanie świata czy ludzkości (no, może przy okazji); Sora i Shiro od razu rzucają się w wir zabawy.
Anime zawiera, niestety, całkiem sporo wstawek ecchi, ale nie są one zbyt nachalne i zazwyczaj mają usprawiedliwienie w scenariuszu lub służą ośmieszeniu przywar postaci. W każdym razie nie było tego aż tak dużo, żeby nie dało się tego ignorować, jeśli ktoś nie lubi tego typu fanserwisu.  
Największą wadą tego anime jest jednak to, że kończy się podłym cliffhangerem, a na razie nie słyszałam nic o planowanej kontynuacji, choć wyniki sprzedaży tej serii na DVD są ponoć więcej niż zadowalające. Ja chcę sezon drugi tego szaleństwa!
Moja ocena: 8/10.

Escha & Logy no Atelier: Tasogare no Sora no Renkinjutsushi


Opis: Ten świat przetrwał już kilka „zmierzchów” i niedługo nadejdzie jego kres. Na zachodzie, na obszarze zwanym „Krainą Zmierzchu”, istnieje naród, który jest w stanie przeżyć dzięki alchemii. Aby przetrwać ewentualny „Ostateczny Zmierzch”, ludzie starają się na nowo odkryć i odtworzyć utracone alchemiczne formuły. Badania skupiają się w mieście zwanym „Centralą”, gdzie próbuje się odkryć jak spowolnić i zatrzymać nadchodzący „zmierzch”.
Seria opowiada o dwójce młodych alchemików: Eschy, dziewczynie z prowincjonalnego miasteczka, oraz Logym, młodzieńcu, który uczył się alchemii w Centrali.
Końcowe wrażenia:
Escha & Logy no Atelier to jedna z tych irytujących serii, które w żaden sposób się nie wyróżniają: nie mają wybitnej fabuły, ale nie mają też fabuły beznadziejnej, nie mają ciekawych bohaterów, ale nie mają też bohaterów wybitnie irytujących, nie są graficznymi koszmarkami, ale arcydzieło animacji to też nie jest, w dodatku muzyka plumka sobie gdzieś w tle i jest kompletnie niezauważalna. To anime jest tak doskonale o niczym, że nawet nie da się opisać, o czym ono właściwie traktowało.
Nie ukrywam, że ta seria bardzo zawiodła moje nadzieje – łudziłam się, że przeciętny początek może być preludium do interesującej historii, ale, niestety, zapoczątkował tylko cykl jednoodcinkowych historyjek, które prawie nie rozwijały głównego wątku, a nudziły wybitnie. Najbardziej zirytowało mnie to, że cały opis zawarty w zapowiedziach serii (zacytowany powyżej) kompletnie nie znajduje odzwierciedlenia w samym anime. Myślałam, że doczekam się rozwinięcia motywu „zmierzchów”, a tymczasem żadna z postaci o tym nawet nie wspomina. Kolejnym gwoździem do trumny tego anime jest emanujące z całej serii przekonanie, że optymizm bohaterów pozwoli pokonać każdą przeszkodę (zbudować sterowiec? nie takie rzeczy żeśmy ze szwagrem robili!), co w końcowych odcinkach sprawia, że otrzymujemy absurd za absurdem. Jeśli dodamy do tego całkowicie idiotyczne założenia świata przedstawionego, takie jak na przykład alchemia polegająca li i jedynie na mieszaniu i gotowaniu różnych składników w kociołku, otrzymujemy serię, którą da się oglądać tylko z wyłączonym mózgiem.   
Anime było najwyraźniej nastawione na wielbicieli moe, którym nie przeszkadza, że na ekranie nie dzieje się nic ciekawego, jeśli tylko da się im słodką dziewuszkę z przyczepionym ogonkiem. Oczywiście, musiał się także trafić odcinek, którego akcja miała miejsce w gorących źródłach – w końcu w każdej serii trzeba przynajmniej raz pokazać rozebrane dziewczęta, inaczej się nie sprzeda.
Grafika wyraźnie kuleje w niektórych odcinkach Escha & Logy no Atelier – widać to szczególnie na drugim i dalszych planach. Twarze bohaterów często ulegają dziwacznym zniekształceniom, a całości nie ratuje też technika komputerowa, której użyto do animacji machin i potworów – wyglądają one po prostu pokracznie.  W sumie najlepszym elementem serii była jednak muzyka. Opening i ending, choć nie wyróżniają się zbytnio na tle piosenek z innych serii, najzwyczajniej dobrze brzmią, a fletowe brzmienia w soundtracku idealnie oddają sielankowy klimat anime.
Mimo wszystko nie  polecam nikomu Escha & Logy no Atelier – jest wiele dużo lepszych serii niż ten przeciętny przeciętniak.

Moja ocena: 4/10.