Hitsugi no
Chaika
Opis: Toru Acura
jest dwudziestoletnim byłym żołnierzem, który wiedzie ciężki powojenny żywot.
Pewnego dnia spotyka Czajkę Trabant, czternastoletnią magiczkę, która dźwiga na
plecach trumnę, i postanawia wyruszyć wraz z nią w podróż, by na nowo nadać
znaczenie swojemu życiu. Towarzyszy im także przyszywana siostra Toru, Akari.
Końcowe wrażenia:
Anime zaczęło się niezbyt obiecująco, ale w drugim odcinku
główny bohater kupił mnie swoim cynicznym podejściem do życia, kiedy to na stwierdzenie,
że jego działania mogą spowodować wybuch nowej wojny, odparł, że świetnie, bo
po nastaniu pokoju nie ma czego do garnka włożyć.
W sumie fabularnie seria nie jest szczególnie porywająca, ale
przyznam, że tajemnica przeszłości Czajki wraz z kolejnymi odcinkami zaczynała
mnie coraz bardziej intrygować. Również przedstawiony w anime świat jest zadziwiająco
spójny, choć wciąż wiele o nim nie wiemy. Przez cały sezon fabuła posuwała się
nieśpiesznie naprzód, praktycznie nie było typowych dla serii przygodowych
odcinków-zapychaczy i nawet spokojniejsze epizody miały wpływ na rozwój wydarzeń
lub relacji między postaciami. Spodobał mi się nawet wątek miłosny, pewnie dlatego,
że został przedstawiony z wyczuciem – wymuszony romantyzm nie bije po oczach,
za to widać, że z odcinka na odcinek coraz bardziej pogłębia się więź między
bohaterami.
Z kolei sami bohaterowie są całkiem sympatyczni. Nawet
dziwaczna maniera Czajki mówienia pojedynczymi słowami po pewnym czasie
przestaje irytować, choć początkowo miałam ochotę zastrzelić główną bohaterkę. Za
wielką zaletę serii uważam to, że postaci są zadziwiająco kompetentne w tym, co robią. Nie ma tu łamag
potykających się o własne nogi i bezmyślnych cielątek, które ciągle trzeba
ratować z opresji. Wręcz przeciwnie, od razu widać, że bohaterowie są doświadczonymi
wojownikami, a przy tym żadne z nich nie podpada pod kategorię „Mary Sue”.
Dość nietrafiony wydał mi się natomiast pomysł autora, żeby
niektórych bohaterów ponazywać od marek samochodów. Np. imię i nazwisko „Czajka
Trabant” budzi efekt komiczny, a mam wrażenie, że autorowi chyba nie o to
chodziło.
Hitsugi no Chaika to jedna z serii, które idą za nową modą –
producenci nie robią 26 odcinków na odwal, ale wypuszczają dwa
kilkunastoodcinkowe sezony z przerwą pomiędzy ich emisją. W związku z tym
zapowiedziano już drugi sezon tego anime na jesień. Wydaje mi się, że serię
będzie można w pełni ocenić dopiero po wyemitowaniu drugiego sezonu, sama jedynka
jest ciekawa, ale nie jakoś szczególnie porywająca, nie ma w sobie tego
„czegoś”, co sprawia, że nie można się doczekać następnego odcinka. Mimo
wszystko dam szansę drugiemu sezonowi.
Moja ocena: 7/10.
No Game No Life
Opis: Sora i
Shiro to brat i siostra, którzy oficjalnie są NEET-ami i hikikomori, a
prywatnie genialnymi graczami, żywymi legendami Internetu. Jak na osobników z
fobią socjalną przystało, uważają realne życie za kolejną „beznadziejną grę” i
nie chcą mieć z nim nic do czynienia. Pewnego dnia chłopiec, który nazywa
siebie „bogiem” wzywa ich do innego świata, w którym o wszystkim decyduje się
za pomocą gier. Jak poradzi tam sobie nasze rodzeństwo?
Końcowe wrażenia:
To anime to zdecydowanie największe pozytywne zaskoczenie minionego
sezonu. Ta seria posiada właściwie wszystko,
co jest konieczne, by odnieść sukces: świetnych bohaterów, logiczną, dobrze
skonstruowaną fabułę, mnóstwo nawiązań do JoJo i innych kultowych serii, a
przede wszystkim całe wiadra gagów, który naprawdę śmieszą. Wprawdzie dziwaczna,
jaskrawo-pastelowa kolorystyka może odrzucić potencjalnych widzów, ale gdy
człowiek już się do niej przyzwyczai, nie może sobie wyobrazić, jak ta seria
mogłaby wyglądać bez tej obłąkanej feerii barw.
Największą zaletą anime są jednak postacie, których po
prostu nie da się od razu nie polubić – z jednej strony to typowi Gary Stu i
Mary Sue, z drugiej widać, że ich nadzwyczajny intelekt nie ułatwiał im życia,
a sami Sora i Shiro mają mnóstwo wad, spośród których lęk społeczny jest chyba najmniejszym
z problemów. Jak już wspomniałam w notce
z pierwszymi wrażeniami, bohaterowie nie tylko wolą scenariusza zostali
określeni geniuszami, ale naprawdę są bardzo inteligentni. Co więcej, są przy
tym strasznie fajnymi i pozytywnymi nerdami – sypią na prawo i lewo aluzjami do
znanych anime i gier, wypowiadają wojnę jednej z zamieszkujących fantastyczny
świat ras tylko dlatego, że należą do niej dziewczyny ze zwierzęcymi uszkami, i
mają generalnie niesamowity ubaw, gdy trafiają do świata, gdzie o wszystkim
decydują gry – żadne tam użalanie się nad swoim losem i ratowanie świata czy
ludzkości (no, może przy okazji); Sora i Shiro od razu rzucają się w wir
zabawy.
Anime zawiera, niestety, całkiem sporo wstawek ecchi, ale
nie są one zbyt nachalne i zazwyczaj mają usprawiedliwienie w scenariuszu lub
służą ośmieszeniu przywar postaci. W każdym razie nie było tego aż tak dużo,
żeby nie dało się tego ignorować, jeśli ktoś nie lubi tego typu fanserwisu.
Największą wadą tego anime jest jednak to, że kończy się
podłym cliffhangerem, a na razie nie słyszałam nic o planowanej kontynuacji,
choć wyniki sprzedaży tej serii na DVD są ponoć więcej niż zadowalające. Ja
chcę sezon drugi tego szaleństwa!
Moja ocena: 8/10.
Escha & Logy no Atelier: Tasogare no Sora
no Renkinjutsushi
Opis: Ten świat
przetrwał już kilka „zmierzchów” i niedługo nadejdzie jego kres. Na zachodzie,
na obszarze zwanym „Krainą Zmierzchu”, istnieje naród, który jest w stanie
przeżyć dzięki alchemii. Aby przetrwać ewentualny „Ostateczny Zmierzch”, ludzie
starają się na nowo odkryć i odtworzyć utracone alchemiczne formuły. Badania
skupiają się w mieście zwanym „Centralą”, gdzie próbuje się odkryć jak
spowolnić i zatrzymać nadchodzący „zmierzch”.
Seria opowiada o dwójce młodych alchemików: Eschy,
dziewczynie z prowincjonalnego miasteczka, oraz Logym, młodzieńcu, który uczył
się alchemii w Centrali.
Końcowe wrażenia:
Escha & Logy no Atelier to jedna z tych irytujących serii,
które w żaden sposób się nie wyróżniają: nie mają wybitnej fabuły, ale nie mają
też fabuły beznadziejnej, nie mają ciekawych bohaterów, ale nie mają też
bohaterów wybitnie irytujących, nie są graficznymi koszmarkami, ale arcydzieło
animacji to też nie jest, w dodatku muzyka plumka sobie gdzieś w tle i jest
kompletnie niezauważalna. To anime jest tak doskonale o niczym, że nawet nie da
się opisać, o czym ono właściwie traktowało.
Nie ukrywam, że ta seria bardzo zawiodła moje nadzieje – łudziłam
się, że przeciętny początek może być preludium do interesującej historii, ale,
niestety, zapoczątkował tylko cykl jednoodcinkowych historyjek, które prawie
nie rozwijały głównego wątku, a nudziły wybitnie. Najbardziej zirytowało mnie
to, że cały opis zawarty w zapowiedziach serii (zacytowany powyżej) kompletnie
nie znajduje odzwierciedlenia w samym anime. Myślałam, że doczekam się rozwinięcia
motywu „zmierzchów”, a tymczasem żadna z postaci o tym nawet nie wspomina. Kolejnym
gwoździem do trumny tego anime jest emanujące z całej serii przekonanie, że
optymizm bohaterów pozwoli pokonać każdą przeszkodę (zbudować sterowiec? nie
takie rzeczy żeśmy ze szwagrem robili!), co w końcowych odcinkach sprawia, że
otrzymujemy absurd za absurdem. Jeśli dodamy do tego całkowicie idiotyczne założenia
świata przedstawionego, takie jak na przykład alchemia polegająca li i jedynie na
mieszaniu i gotowaniu różnych składników w kociołku, otrzymujemy serię, którą
da się oglądać tylko z wyłączonym mózgiem.
Anime było najwyraźniej nastawione na wielbicieli moe,
którym nie przeszkadza, że na ekranie nie dzieje się nic ciekawego, jeśli tylko
da się im słodką dziewuszkę z przyczepionym ogonkiem. Oczywiście, musiał się
także trafić odcinek, którego akcja miała miejsce w gorących źródłach – w końcu
w każdej serii trzeba przynajmniej raz pokazać rozebrane dziewczęta, inaczej
się nie sprzeda.
Grafika wyraźnie kuleje w niektórych odcinkach Escha
& Logy no Atelier – widać to szczególnie na drugim i dalszych
planach. Twarze bohaterów często ulegają dziwacznym zniekształceniom, a całości
nie ratuje też technika komputerowa, której użyto do animacji machin i potworów
– wyglądają one po prostu pokracznie. W
sumie najlepszym elementem serii była jednak muzyka. Opening i ending, choć nie
wyróżniają się zbytnio na tle piosenek z innych serii, najzwyczajniej dobrze
brzmią, a fletowe brzmienia w soundtracku idealnie oddają sielankowy klimat
anime.
Mimo wszystko nie polecam
nikomu Escha & Logy no Atelier – jest wiele dużo lepszych serii
niż ten przeciętny przeciętniak.
Moja ocena: 4/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz