niedziela, 6 lipca 2014

Sezon anime wiosna 2014 - końcowe wrażenia, cz. III i ostatnia

Black Bullet


Opis: W niedalekiej przyszłości ludzkość została pokonana przez pasożytnicze wirusy zwane Gastrea. Ocalałe niedobitki mieszkają na niewielkim terytorium i żyją w strachu. Główny bohater, Rentaro, to chłopak, który należy do „Ochrony Obywatelskiej” – organizacji specjalizującej się w walce z Gastreami. Zazwyczaj udaje mu się ukończyć najniebezpieczniejsze misje. Jego partnerką jest mała dziewczynka, Enju, która posiada niezwykłe moce. Pewnego dnia otrzymują od rządu sekretną misję, od której powodzenia zależeć będzie istnienie całego Tokio.
Końcowe wrażenia:
Kolejna seria z wiosennego sezonu, która zawodzi na całej linii. Temat przewodni jest stary jak świat: potwory nie do pokonania i zagrożona ludzkość, która próbuje za wszelką cenę przetrwać. Gorzej, niestety, jest z realizacją tego schematu: najskuteczniejszą „bronią” przeciwko monstrom są małe dziewczynki zainfekowane przez Gastrea i dzięki temu posiadające nadludzkie moce. Już pomijam sam fakt nagromadzenia loli w serii, ale niezwykle irytowało mnie przedstawienie zachowania „zwykłych” ludzi w stosunku do „zainfekowanych” dzieci. Niechęć i lęk to zrozumiała reakcja na obcość, ale prześladowanie małolat w sytuacji, gdy tylko one mogą ocalić tyłki wszystkim mieszkańcom miasta, to skrajny idiotyzm, służący tylko temu, żeby widz jeszcze bardziej współczuł i tak już niezasłużenie cierpiącym dziewuszkom. Właściwie to wszyscy bohaterowie tego anime są straszliwie pokrzywdzeni przez los, fatum, przeznaczenie, ludzkość, insekty, powietrze... a zapewne także przez panią z monopolowego, która nie daje kupować na krechę i nie wydała grosika. Dawno nie oglądałam takiego stężenia angstu, mroku, patosu i dramatyzmu – seria wypchana jest tym do tego stopnia, że zaczyna to być komiczne. Gdyby ktoś mnie zapytał, o czym jest Black Bullet, odpowiedziałabym, że to anime, w którym giną małe dziewczynki, a potem małe dziewczynki zostają zabite, a potem umiera jeszcze więcej małych dziewczynek... I to byłoby bardzo smutne, gdyby nie było aż tak przewidywalne – bo choć pierwsze odcinki serii mogą zaszokować, to późniejsze tylko powtarzają przyjęty na początku schemat.
W serii gołym okiem widać cięcia na fabule pierwowzoru, tak jakby twórcy chcieli za dużo upchnąć w jednym odcinku – wydarzenia następują po sobie zbyt szybko, a skoncentrowanie traum bohaterów na metr sześcienny straszliwe męczy, powodując jednocześnie, że w wielu odcinkach brak jest silnego punktu kulminacyjnego. Pojawia się wiele absurdów, czasem działania bohaterów są tak nielogiczne, że wydają się mieć tylko jedno wytłumaczenie – twórcy scenariusza stwierdzili, że musi być bardziej dramatycznie. Bardzo po łepkach potraktowany został także świat przedstawiony – mnie osobiście interesowało, skąd wzięły się potworne robale i jak w ogóle funkcjonuje świat (np. co się dzieje z innymi państwami), ale seria skupiła się na bezmyślnej nawalance i przygodach protagonisty.
A skoro już o nim mowa – głównym bohaterem Black Bullet jest trauma, a bohater ma ją średnio raz na pięć minut. Rentaro początkowo wydawał się bohaterem charakternym, sympatycznym, a także ogarniętym. Niestety, kolejne odcinki szybko wyprowadziły mnie z błędu – scenariusz potwornie zmasakrował charakter protagonisty, każąc działać mu skrajnie nielogicznie i przysparzając mu traumę po traumie. Dodatkowo przyczynił się do tego seiyu postaci – Yuki Kaji, który potrafi swoim głosem sprawić, że każdy bohater staje się emo. Cóż, w tej serii nawet inny aktor by nie pomógł... Pozostali bohaterowie cierpią na tę samą przypadłość co biedny Rentaro – choć początkowo wydawali się ciekawi, scenariusz szybko pozbawiał ich charaktery wewnętrznej spójności.
Od strony graficznej seria prezentuje się całkiem dobrze, choć moim zdaniem zbyt słodka, ładna kreska trochę nie pasuje do charakteru serii. Najbardziej irytowały mnie jednak projekty potworów – choć same w sobie nie były złe, to ich potworna, komputerowa animacja okropnie gryzła się z tradycyjnym rysunkiem.
Serii nie polecam – dziury fabularne, niekonsekwencje i absurdy bardzo irytują podczas seansu. Jest wiele dużo lepszych serii o walce ludzkości z potworami, które grożą jej zagładą, więc nie opłaca się marnować czasu na tak słabe anime.
Moja ocena: 5/10.


Soredemo Sekai wa Utsukushii


Opis: Nike, czwarta księżniczka Księstwa Deszczu, która posiada moc przywoływania deszczu, przybywa do Królestwa Słońca, by ze względów politycznych poślubić króla Liviusa. Wkrótce odkrywa, że władca, który w zaledwie trzy lata podbił cały świat, to wciąż dzieciak. W dodatku z czystej ciekawości chce zmusić Nike, by przyzwała deszcz...
Końcowe wrażenia:
Soredemo Sekai wa Utsukushii to shoujo z dość nietypowym romansem: główna bohaterka jest starsza od wybranka swego serca. Seria jest optymistycznie naiwna, ale nie przesadnie słodka, stanowi bardzo dobry poprawiacz nastroju i zwyczajnie przyjemnie się ją ogląda. Mimo to trochę jestem rozczarowana brakiem bardziej „politycznych” wątków – twórcy mieli tyle możliwości wplątania w całość jakichś dworskich intryg, praktycznie wcale z nich nie skorzystali. Zresztą cała fabuła czysto pretekstowa – następujące po sobie epizody zawierają powtarzalny schemat: ktoś rzuca kłody pod nogi głównym bohaterom, bo nagle wszyscy mają coś przeciwko temu zaaranżowanemu małżeństwu. Oczywiście wszystko to służy tylko pogłębieniu więzi między dwójką głównych bohaterów – anime koncentruje się na wątku romansowym i trzeba przyznać, że robi to całkiem nieźle, bo faktycznie da się odczuć chemię między Nike i Liviusem.
Największą zaletą serii jest fajna główna bohaterka. Nike to równa babka, która nie daje sobie w kaszę dmuchać i od razu można ją polubić. Choć znalazła się w dość dziwnej sytuacji, mimo to się nie załamuje, tylko próbuje się przekonać do Liviego. Chociaż jest to postać wyraźnie przesłodzona i wyidealizowana, to – co dziwne – jej naiwność i optymizm wcale mnie nie irytowały. Z kolei Livius to piętnastolatek najwyraźniej zbyt dojrzały na swój wiek (no cóż, jak zostało się królem, to nie ma czasu na dziecinadę), a przy tym złośliwy, arogancki, zazdrosny i nieco narcystyczny, jego charakter świetnie więc kontrastuje z usposobieniem Nike, która również nie pozwala rozstawiać się po kątach. Z czasem dowiadujemy się, że oziębłe zachowanie młodocianego króla ma swoje uzasadnienie w dość tragicznej (bo jakżeby inaczej!) przeszłości, a chłopak okazuje się zdolny do wielkich poświęceń dla osoby, którą kocha. W każdym razie jako bohater również daje się polubić, choć z oczywistych względów nie jest to bishounen, do którego można sobie powzdychać.
Grafikę tego anime oceniłabym na poprawną, rzemieślniczą robotę. Nie jest to arcydzieło, ale nie zauważyłam niczego, co by mnie szczególnie irytowało – seria nie odstaje od standardów współczesnej animacji. Wielką zaletą jest natomiast to, że bohaterowie często zmieniają ubrania i nie paradują ciągle w jednym stroju, a niektóre kreacje Nike były naprawdę ładne. Z kolei muzyka jest trochę zbyt pompatyczna dla tego typu serii, choć podobał mi się energiczny opening. Poza tym piosenka przywołująca deszcz, którą często-gęsto śpiewa główna bohaterka, straszy ingrishem i najzwyczajniej w świecie zabija każdą podniosłą scenę, bo jest po prostu śmieszna,
Moja ocena: 8/10.


Mekaku City Actors


Opis: Czternastego i piętnastego sierpnia ma miejsce seria incydentów, która zbliża do siebie kilkoro chłopaków i dziewczyn. Tworzą oni grupę zwaną „Mekakushi Dan” („Ślepa Organizacja”), a każdy z jej członków posiada jakąś dziwną moc związaną z oczami. Czy uda im się odkryć, co stoi za zagadkowymi wypadkami?
Końcowe wrażenia:
Jestem jedną z nielicznych (jak się wydaje) osób, które nie miały wcześniej do czynienia z mangą ani z piosenkami, na których opiera się to anime, ale muszę przyznać, że seria mi się podobała – choć czytałam, że osoby które znały wcześniej pierwowzory, bardzo narzekały na jej wykonanie. Mekaku City Actors trafiło w moje gusta prawdopodobnie dlatego, że uwielbiam takie złożone historie, które początkowo wydają się niezwykle chaotyczne, ale tak naprawdę to kontrolowany chaos i na końcu wszystko zaczyna się łączyć i wyjaśniać (choć seria nie była pod tym względem tak udana jak niedoścignione Baccano). Początkowe odcinki były jednak nieco nudnawe, a zakończenie trochę mnie rozczarowało, bo rozwiązanie wszystkich problemów okazało się zbyt proste i oczywiste, ale mimo wszystko całokształt wypadł całkiem nieźle.
Produkcją tego anime zajęło się studio Shaft i w serii ujawniają się cechy wszystkich dzieł tej wytwórni, które dla jednych są wadami, a dla innych największymi zaletami anime. Przede wszystkim pojawia się typowe Shaftu przegadanie – Mekaku City to jedna z tych serii, w których właściwa historia bardziej kryje się w słowach postaci niż w wydarzeniach. Być może niektórych to odrzuci, ale ja uważam, że dobre dialogi są czasem lepsze od całego odcinka wartkiej akcji. Nie każdemu spodoba się także specyficzny styl graficzny Shaftu. Ja – jak już pisałam – jestem do niego przyzwyczajona, więc prawie nie zwracałam uwagi na statyczne tła i dziwne pozy bohaterów. Widać, że w tym anime postawiono raczej na dość ascetyczną oprawę graficzną, co moim zdaniem się dobrze sprawdziło, choć w wielu miejscach widać aż nazbyt idące uproszczenia.
Mekaku City stoi na wysokim poziomie pod względem muzycznym. W anime pojawia się wiele vocaloidowych piosenek, seria może się poszczycić także ślicznym endingiem i świetnym openingiem, chyba najlepszym spośród wszystkich serii tego sezonu.


Podsumowując, serię mogę polecić osobom, które lubią tematykę supermocy, a także wszystkim miłośnikom zagmatwanych, szkatułkowych opowieści o misternie zbudowanym scenariuszu.

Moja ocena: 8/10. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz