czwartek, 3 kwietnia 2014

Sezon anime zima 2014 - końcowe wrażenia, cz. III



Kill la Kill



Nowa seria twórców Tengen Toppa Gurren Lagann to od samiutkiego początku dzika jazda bez trzymanki. Co nam tam zdrowy rozsądek, realizm, proza życia codziennego czy choćby zwyczajna proporcjonalność, w Kill la Kill wszystko dzieje się szybciej, dosadniej, patetyczniej i ogólnie bardziej.
Do tego anime trzeba podchodzić z dużym dystansem i niczego nie traktować na serio. Już samo wyjściowe założenie serii – bojowe mundurki szkolne – z daleka trąci niebywałym absurdem, a dalej jest pod tym względem jeszcze gorzej, szczególnie po wprowadzeniu iście Gombrowiczowskiej opozycji nagość-ubranie, kosmitów i karkołomnego planu ratowania przed nimi świata. Za to jedno jest pewne: po obejrzeniu Kill la Kill fraza „świecić gołym tyłkiem” nabiera nowych, dość niepokojących znaczeń. Wszechobecny fanserwis, podciągnięty do roli jednego z naczelnych praw rządzących logiką serii, może albo zniechęcić, albo przyciągnąć niczym lep na muchy żądnych tego typu wrażeń fanów. Osobiście zdecydowałam się go ignorować, bo bez tego pewnie nie dałabym rady obejrzeć Kill la Kill do końca (choć w końcowych odcinkach nawet i ja wymiękłam – większość scen z Ragyou była po prostu niesmaczna i obrzydliwa, znacznie obniżyłam wtedy swoją ocenę serii).
Anime jest całkowicie nastawione na rozrywkę, nie niesie żadnego głębszego przesłania, a i o skomplikowanej fabule nie ma co marzyć. Irytuje nieco ślamazarność pierwszych odcinków, opartych na schemacie „potwór tygodnia”, ale na szczęście twórcy szybko od tego odchodzą. Mimo wszystko to pod względem fabularnym seria zawodzi najbardziej – poza przejaskrawioną i zwariowaną otoczką nie ma tu w zasadzie nic oryginalnego.
Postaci – tak jak zresztą wszystko w tym anime – są przekombinowane i przerysowane, zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i w sposób działania. Nie będę się o nich za dużo rozpisywać, bo łatwo tu o spoiler, wspomnę może tylko, że moją ulubienicą została Mako Mankanshoku, postać stworzona z myślą o efekcie komediowym, ale jakże przy tym urocza. No i to jej „Alleluja”... 

Tyle dużo Mako!
 
Pod względem graficznym seria nie prezentuje się zbyt ładnie – można powiedzieć, że nawiązuje pod tym względem do stylistyki typowej dla zachodniej animacji. W każdym razie widać, że ograniczenia budżetowe twórcy postanowili wykorzystać jako środek wyrazu, bo nie tylko ich nie ukrywają, ale jawnie świecą nimi po oczach. Z kolei muzyka jest świetna – co mnie nie zdziwiło, bo jej twórcą jest Hiroyuki Sawano, który wcześniej skomponował OST do Gilty Crown czy Attack on Titan. Zdaje się, że i ten jego soundtrack na stale zagości na mojej playliście.
Moja ocena: 6/10.



Golden Time


Kolejne (które to już?) rozczarowanie poprzednich sezonów. Anime zaczęło się przyzwoicie i zapowiadało się na całkiem porządną komedię romantyczno-obyczajową. Tak było do momentu wprowadzenia wątku amnezji, po którym to zabiegu pozostało się tylko za głowę złapać i patrzyć, jak scenariusz sam się obraca w ruinę. Jeszcze sceny komediowe wychodziły jako-tako, ale gdy tylko seria próbowała być bardziej dramatyczna, stawała się gniotem nie do oglądania.  
Główny problem tego anime polega na tym, że bohaterowie sami nie wiedzą, czego chcą. W jednej chwili są w sobie niebotycznie zakochani, by potem nagle stwierdzić, że im przeszło, bo napotkali w związku jakiś problem. Założę się, że zamysłem twórców było wzbudzenie w widzu współczucia dla ciężko doświadczonych bohaterów, ale udało im się wywołać tylko irytację i zgrzytanie zębami. Wszystkie postacie z Golden Time są chyba upośledzone emocjonalnie, a ich reakcje na trudności przywodzą na myśl przedszkolaków, nie dorosłych ludzi na studiach. Zresztą, samego studiowania tu jak na lekarstwo – bohaterowie niby są na prawie, więc dziwię się, że jeszcze ich nie wywalili ze studiów za totalny brak nauki.
Kolejnym gwoździem do trumny serii są bohaterowie. Początkowo nawet polubiłam Koko – jako że już na pierwszy rzut oka widać było, że posiada całkiem sporo wad, co jest ewenementem w anime romantycznych, w których bohaterki są raczej skrajnie wyidealizowanymi konstruktami niż realistycznie przedstawionymi ludźmi. Cóż z tego, kiedy realizm szybko poszedł się paść, a wahania nastrojów i szalone akcje Koko szybko zaczęły irytować i zwyczajnie nudzić. Jeśli chodzi o Banriego, to mam tylko jedno do powiedzenia – nie. Mięczak, który wpada w dziką panikę i na każdy problem reaguje ucieczką albo zaszyciem się w kącie w celu wypłakiwania sobie oczu, a na domiar złego zrzuca winę za swoje niepowodzenia na innych, nie jest według mnie bohaterem. Nie jest nawet facetem, tylko amebą. Niech więc jak najszybciej odpłynie w morze niepamięci, tak jak cała ta seria.
Moja ocena: 5/10.

Strike the Blood


W ostatnich sezonach sporo było anime szkolno-przygodowych o nastolatkach z nadnaturalnymi mocami. Wśród nich Strike the Blood jest pozycją nie najgorszą, ale w żaden sposób nie wybijającą się ponad przeciętność. Już po obejrzeniu pierwszego odcinka nasuwa się niezwykłe podobieństwo do Toaru Majutsu no Index – zarówno jeśli chodzi o sposób budowania fabuły, jak i same postacie. Zresztą nic w tym dziwnego, skoro obie serie są adaptacjami light novel z tego samego gatunku.
Jak na mój gust w serii było trochę za dużo fanserwisu, choć harem gromadzący się wokół bohatera tym razem tak nie raził w oczy, jak to bywa w tego typu anime (przynajmniej bohaterki w większości były sensowne, a protagonista, choć nadmierną inteligencją nie grzeszył, kiedy przychodziło co do czego, potrafił przynajmniej porządnie przyłożyć przeciwnikowi, nie wygłaszając przy tym długich i nudnych przemów). Anime składa się z paru kilkuodcinkowych (zazwyczaj zajmowały około czterech epizodów) historii, z których każda całkiem nieźle się broni, ale szkoda, że nie łączą się w jakąś bardziej złożoną całość – ot, bohater raz jeszcze wpada po uszy w kłopoty, walczy z innymi przeciwnikami, „zalicza” (a właściwie podgryza jako rasowy wampir) kolejne panienki i odblokowuje nową moc. I tak w koło Macieju, praktycznie bez żadnych urozmaiceń schematu.
Moja ocena: 7/10.

Gin no Saji 


Właściwie moje wrażenia po tej serii mogę krótko i zwięźle podsumować jednym obrazkiem:  


Gin no Saji 2 to najokrutniejsza seria, jaką me oczy widziały. Nikt tak jak Arakawa nie potrafi dobić swoich fanów. Autorka mangi, na podstawie której powstało to anime, doskonale wie, kiedy bez ostrzeżenia przywalić widzowi w żołądek, by naprawdę zabolało. Bez skrupułów miażdży uczucia oglądającego, płynnie przechodząc z sympatycznej komedii do podanego bez żadnych umileń, obdartego ze złudzeń, brutalnego, codziennego życia.
Drugi sezon Gin no Saji jest bezpośrednią kontynuacją pierwszego. Widać, że postaci powoli ewoluują, zmienia się ich podejście do życia, a fabuła – choć niespiesznie – wciąż nabiera rozpędu. Refleksyjno-melancholijny klimat przeplata się na zmianę z dowcipnymi scenami i humorem słownym, a autorce udaje się zachować pomiędzy nimi idealną równowagę.
Od strony technicznej seria prezentuje się właściwie tak samo jak sezon poprzedni. Czołówce i piosence końcowej towarzyszą bardzo przyjemne piosenki, warto też zwrócić uwagę na przeurocze akwarelowe grafiki z endingu. Aż żal sobie ich na tapetę nie przerobić. 


Nie potrafię pisać o tym anime inaczej niż w samych superlatywach. Po namyśle stwierdziłam, że drugi sezon był dużo lepszy od pierwszego, stąd najwyższa możliwa ocena.
Moja ocena 10/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz