To już ostatnia część końcowych wrażeń z serii zakończonych w zimowym sezonie. Notki o moich pierwszych wrażeniach z wiosennych anime możecie się spodziewać mniej więcej za tydzień - akurat zdążą wyjść pierwsze odcinki wszystkich serii, na które rzucę okiem.
Saint Seiya Omega
Jestem jedną z tych niewielu osób, które w dzieciństwie nie
oglądały w polskiej telewizji Rycerzy
Zodiaku, a to z prostej przyczyny – zwyczajnie nie miałam programu, na
którym to leciało. Jako że seria została przez wielu okrzyknięta kultową,
postanowiłam nadrobić braki i w końcu ją obejrzeć. Akurat, gdy skończyłam,
zaczęto emitować kontynuację popularnej dwadzieścia lat temu serii. Jedno jest
pewne – nowa seria pokazała, jak nie powinno się robić anime.
Omega ma jedną zasadniczą wadę: bierze z pierwszej serii
wszystko, co najgorsze, odrzucając wszelkie pozytywy, a w zamian dodając
mnóstwo nowych wad. W efekcie powstała absolutnie niestrawna (przynajmniej do
oglądania na serio) mieszanka, którą mało kto obejrzy z przyjemnością – fanów
dawnej serii odrzuci na dzień dobry, a nowych widzów nie zachęci. Wygląda
jednak na to, że w Japonii odniosła popularność, skoro wyemitowano prawie sto
odcinków.
Anime składa się z dwóch części: pierwsza jest o walce z
Marsem (ktoś tu chyba panteony pomylił), a druga opowiada o konflikcie z Pallas
(tym razem ktoś nie zauważył, że w mitologii to ta sama osoba co Atena, shit
happens). Obydwie z grubsza wyglądają tak samo – akcja rozwija się według
identycznego schematu, wystarczy obejrzeć jedną i już wiadomo, jak skończy się
druga. W dodatku w początkowej części wprowadzono nowe (bezsensowne) pomysły:
moce polegające na żywiołach i pomniejszone wersje zbroi, z czego zrezygnowano
w ogóle w części drugiej. Chyba najbardziej irytującym momentem serii były
zapychacze na początku obu części (te pierwsze były mniej więcej na poziomie
Bleachowego pieczenia tortu, drugie były nieco lepsze) – czemu nie wycięto
połowy odcinków i nie skondensowano bardziej akcji? Zawsze dziwi mnie tego typu
praktyka w anime. Poza tym nóż się w kieszeni otwierał podczas walki w
Sanktuarium – tak, Brązowi znowu musieli walczyć ze Złotymi, przy czym
większość pojedynków była żywcem zerżnięta z oryginalnego Saint Seiya.
Seria cierpi też na ewidentny problem z niedopasowaniem
przyrostu mocy bohaterów. Pojawiają się coraz silniejsi wrogowie, więc
bohaterowie też są coraz potężniejsi... do czasu pojawienia się podrzędnych sługusów
kolejnego wroga, bo wtedy okazuje się, że nasi protagoniści są słabsi od
niemowląt. W późniejszych epizodach zamęt z tym związany staje się jeszcze
większy – są wrogowie, których Złoci Rycerze nie są w stanie tknąć, a których
chwilę później pokonują Brązowi. Pomieszanie z poplątaniem.
Największą słabością Saint
Seiya zawsze byli główni bohaterowie. Tym razem jest jeszcze gorzej niż
zwykle, postaci są po prostu tak żałosne i nieciekawe (może z bardzo drobnymi,
wręcz mikroskopijnymi wyjątkami), że aż się ich opisywać nie chce. Na poprawę
humoru pojawiają się wprawdzie Legendarni Rycerze z poprzedniej serii (którym
głosów użyczają Toru Furuya (Seiya – aktor się nie zmienił, więc nie dziwota,
że brzmi jak staruszek), Hiroshi Kamiya (Shun nieszczęsny), Mamoru Miyano
(Hyouga – ani razu nie wspomniał, że jego mama nie żyje! szok!), Ken Narita
(Shiryu) oraz Tomokazu Sugita (czyli najbardziej odjazdowy Ikki w historii),
więc przynajmniej jest kogo posłuchać. Złoci Rycerze, którzy wcześniej zawsze
ratowali to anime, tym razem też dają ciała – żaden nie umywa się nawet do
swoich poprzedników z oryginalnej serii, że już o Last Canvas miłościwie nie wspomnę (Gdzie się podziali faceci na miarę
tamtejszego Rycerza Raka? Chyba wybito ich do nogi w poprzednich wojnach...).
A skoro mowa o czymś, czego nie było, to należy wspomnieć o
animacji. Naprawdę, ja rozumiem mały budżet, ale stylizowanie anime na serię
bardziej retro wcale nie pomogło ukryć kłopotów finansowych. Oszczędności widać
nie tylko w scenach walk, ale nawet rozmowy nie są animowane. Dawno nie
widziałam tyle slow motion i powtarzanych scen, już starocie są pod tym
względem bardziej doprecyzowane.
Saint Seiya Omega może być zjadliwe dla widza tylko pod dwoma
warunkami: albo szczerze polubi bohaterów (próbowałam, ale się nie udało), albo
będzie oglądał dla czystej radości wyszydzenia wszelkich wad, bzdur i
niedostatków, koniecznie w towarzystwie, które będzie się śmiać wraz z nim.
Moja ocena: 4/10,
bo mimo wszystko dotrwałam do końca.
Hoozuki no Reitetsu
Większość serii z ostatniego sezonu miało niezłe pierwsze
odcinki, a potem poziom wchodził na równię pochyłą i sukcesywnie spadał. Hoozuki
no Reitetsu jest przeciwieństwem tej tendencji – pierwszy odcinek był
zdecydowanie najgorszy, najnudniejszy i najmniej śmieszny z całego anime. Gdyby
nie to, że w drugim epizodzie rozśmieszyła mnie historia o Szatanie
zwiedzającym japońskie piekło, pewnie nie dałabym tej serii kolejnej szansy, na
którą z pewnością zasłużyła.
Hoozuki no Reitetsu to komedia i jako taka sprawdza się całkiem
dobrze. Każdy odcinek podzielony jest na dwie historie. Niektóre z nich są
zabawniejsze, inne lekko wieją nudą, ale wszystkie trzymają w miarę stabilny
poziom. Rzecz jasna, głównym źródłem humoru jest postać głównego bohatera,
Hozukiego, którego stoicki sposób bycia połączony z częstymi, aczkolwiek zawsze
niespodziewanymi objawami wrednego, sadystycznego charakteru sprawia, że boją
się go nawet władcy Piekieł. Świetnie wypadają także postacie drugoplanowe
(moim faworytem został Królik, który żywi urazę do Jenota – był naprawdę
przerażająco psychodeliczny w stylu Monty Pythona).
Anime powinno też dostać nagrodę za najbardziej fazowy
opening sezonu.
Nawet jeśli nie spodoba się wam pierwszy odcinek, naprawdę
warto dać tej serii szansę, choćby po to, by zobaczyć, jak Japończycy wyobrażają
sobie piekło.
Moja ocena: 8/10.
Nagi no Asukara
Nie bardzo przepadam za seriami, których akcja skupia się li
i jedynie na wątkach miłosnych, więc nie wiem, co mnie podkusiło, żeby zacząć
oglądać Nagi no Asukara. To anime to właściwie nie romans, a wielokąt
romantyczny – aby zrozumieć kto, w kim, kiedy, dlaczego i jak bardzo się kocha,
trzeba sobie rozrysować graf. Koniecznie na wielkiej kartce i wielką ilością
wolnego miejsca na ewentualne korekty i dorysowanie kolejnych strzałek.
Można pokusić się o stwierdzenie, że Nagi no Asukara to anime o
niemożności porozumienia się z innymi ludźmi... Szkoda tylko, że piękne
przesłanie ukrywa się w bezdennym morzu głupoty i kiczu. Wszyscy bohaterowie tak
straszliwie cierpią i ciągle płaczą, a w przerwach między pogrążaniem się w
bólu nieszczęśliwej miłości rozpaczają nad nieodwzajemnionym uczuciem.
To właśnie postacie są największą wadą tej serii. Ja
rozumiem, wiek gimnazjalny i te sprawy, ale powinni albo zachowywać się
dojrzalej, albo nie robić ze swoich uczuć takich wielkich dram. Najgorszy pod
tym względem jest Hikari – powiedzieć, że jest irytujący, to mało. Przez
większość anime jego jedynymi reakcjami na przeciwności losu są agresja
(bezpośrednia lub słowna) albo ucieczka. Już, już, widz ma nadzieję, że chłopak
zaczyna się jednak ogarniać, ale wtedy nasz dzielny bohater zazwyczaj robi
ogromny krok w tył i cała szopka zaczyna się od nowa.
Z kolei do gustu przypaść może fantastyczno-baśniowa otoczka
serii, o ile, rzecz jasna, przełkniemy całkowity brak logiki i totalne olanie
zasad fizyki w przedstawieniu podwodnego miasta. Anime może się poszczycić
naprawdę ładną oprawą graficzną, utrzymaną w morskiej,
błękitno-niebiesko-białej kolorystyce. Od strony muzycznej jest trochę gorzej,
wprawdzie soundtrack nie jest zły, ale wypada bardzo blado – żadna z melodii
nie zapadła mi w pamięć.
Moja ocena: 5/10.
Toaru Hikuushi e no
Koiuta
Są anime, które naprawdę potrafią wkurzyć dziurawą jak sito
fabułą. Toaru Hikuushi e no Koiuta zaczęło się dość przeciętnie, ale z
tendencją zwyżkową. Niestety, z odcinka na odcinek seria robiła się fabularnie
coraz gorsza, aż człowiek miał wrażenie, że niedługo nie tylko osiągnie dno,
ale je przebije i wypadnie gdzieś w Australii.
Fabuła tego anime zlepiona z kalek: mamy tu wielką wyprawę,
wielką wojnę, wielką zemstę, wielką miłość i wielkie szanse, że po dziesięciu
minutach widz zacznie ziewać z nudów. Na domiar złego, choć seria ma być o
grożącej wieloma niebezpieczeństwami wyprawie w nieznane, przez połowę seansu
panuje irytujący sielsko-anielski klimat (z obowiązkowym odcinkiem plażowym i
festiwalem kulturowym, podczas którego bohaterowie prowadzą kafejkę). W
okolicach siódmego odcinka twórcy postanowili jednak zerwać z radosną otoczką i
zabawić się w Shingeki no Kyojin, przeprowadzając
czystkę wśród bohaterów... Z jednej strony szkoda, że nie zrobiono tego
wcześniej, bo urozmaiciłoby to jakoś nudę, z drugiej – zabicie
najsympatyczniejszych i najbardziej charakterystycznych bohaterów jest tak
oczywistym, chamskim wyciskaczem łez, że wątpię, by ktokolwiek się na to
nabrał. Zresztą prawie wszystkie rozwiązania fabularne i stosowane często-gęsto
symbole z daleka trącą kiczem.
Fani militariów chwalą realistyczne przedstawienie jednostek
latających i logikę podczas bitew. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, bo się
na tym nie znam, ale moim zdaniem walki – poza jedną z końcowych odcinków – nie
są zbytnio widowiskowe (i jak wszystko w tej serii, wieją nudą). Denerwowało
mnie natomiast skrajne odpersonalizowanie wrogich jednostek – to „oni”,
„wrogowie”, pozbawieni wszelkich indywidualnych cech, a nawet twarzy (bo
bohaterowie zestrzeliwują samoloty, w których nie widać nawet sylwetek
przeciwników). Dzięki temu anime uniknęło pokazywania skomplikowanego problemu
– co czują dzieciaki (w końcu bohaterowie mają po naście lat), które wysłano na
wojnę, by zabijały innych ludzi. Oni przecież tylko strzelają do maszyn.
Toaru... to graficzny koszmarek: projekty postaci są wybitnie toporne,
a na dalszym planie (czasem nawet na bliższym) ich sylwetki przemieniają się w
sztywne, pozbawione twarzy kukły. Poza tym główna bohaterka ma najwyraźniej
perukę sprzężoną z cieniem do powiek – jak ją zakłada, na jej twarzy automatycznie
pojawia się makijaż. Normalnie cuda niewidy. Animacja pojazdów wygląda nieco
lepiej, ale wszechobecna grafika komputerowa może irytować.
Moja ocena: 4/10.
Sekai Seifuku
Jak podbijać świat, to tylko na różowo!
Sekai Seifuku, anime o moe terrorystach, już od pierwszego
odcinka szturmem podbiło moje serce. Może nie jest to jakaś wybitnie
skomplikowana i zmieniająca oblicze anime historia, ale jako lekka, rozrywkowa
komedyjka sprawdza się znakomicie. Co tu dużo mówić, seria jest głupia i
skrajnie nierealistyczna, ale za to w sympatyczny, niewymuszony sposób. Co mnie
zdziwiło, mało tu fanservice’u, a jeśli już jakiś się pojawia, to nie balansuje
na granicy obrzydliwości, jak to się czasem zdarza. Poza tym seria w bardzo
pozytywny sposób wyśmiewa schematy występujące zazwyczaj w tego typu anime –
wystarczy spojrzeć, kim jest główna bohaterka i jak zabiera się do samego podbijania
świata (oraz co i kogo podbija), że nie wspomnę już o wykorzystaniu takich
klisz jak sceny transformacji głównych bohaterów czy znanego motywu „wystarczy,
że założę maskę, a rodzona matka mnie nie pozna”.
Oprócz epizodycznych, humorystycznych historyjek pojawiły
się też sceny bardziej dramatyczne – zwłaszcza w końcówce serii, ale twórcom
udało się uniknąć zbytniej przesady, na koniec obracając nadchodzącą tragedię w
komedię. Trzeba też przyznać, że mimo początkowego wrażenia epizodyczności,
fabuła prowadzona jest konsekwentnie i spójnie, zmierzając do wieńczącego
główny wątek finału.
Cóż można jeszcze dodać? Jeśli nie wierzycie, że palenie tytoniu
jest złe i szkodliwe dla zdrowia, koniecznie obejrzyjcie to anime.
Moja ocena: 7/10.
Magi: The Kingdom of Magic
Jako że jestem na bieżąco z mangą Magi, znałam dokładnie
przebieg fabularny drugiego sezonu anime, więc nie będę się nad nim zbytnio
rozwodzić. Powiem tylko, że jest to ekranizacja najlepszej jak dotąd części
historii (będącej dowodem na prawdziwy talent Magi do tworzenia
trudnych do zażegnania, skomplikowanych konfliktów politycznych, w których
właściwie żadna ze stron nie ma racji), więc jeśli komuś spodobał się sezon
pierwszy, tym bardziej powinien sięgnąć po drugi, zwłaszcza że tym razem studio
animacyjne nie pokusiło się o przeróbki oryginalnego scenariusza. I dobrze, bo
oszczędzili mi takiego zgrzytania zębami jak pod koniec poprzedniej serii,
kiedy zaserwowano nam ogromną porcję głupoty i bezsensu.
Od strony graficznej seria również wypada lepiej niż jej
poprzedniczka, chociaż zdarzały się pod tym względem gorsze epizody, a podczas
ostatecznej walki z ostatnich epizodów miałam wrażenie, że ktoś tu źle
rozplanował fundusze – chwilami animacja była wybitnie toporna. Mimo wszystko
fajnie było znowu zobaczyć wszystkich tych bohaterów w ruchu i kolorze. Openingi
i endingi też są całkiem niezłe, ale żaden nie spodobał mi się tak bardzo jak
czołówka z pierwszej serii, za to soundtrack wyraźnie ewoluował w dobrym
kierunku.
Moja ocena: 9/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz